Ziemia przeklęta. Juan Francisco Ferrándiz

Ziemia przeklęta - Juan Francisco Ferrándiz


Скачать книгу
po chwili pobiegły w stronę drzew, żeby się schować.

      Na plaży zobaczyli chaty z gliny obok małej świątyni o prostokątnej podstawie, z absydą w kształcie trapezu wychodzącą na morze.

      – Do tego kościoła[14] przychodzą rybacy, żeby się modlić o boską opiekę. To kościół Santa Maria – objaśniał Jordi ze łzami w oczach. – Z tyłu za miastem, nad wybrzeżem morskim wznosi się góra. Rzymianie nazwali ją Mons Iovis[15], czyli Górą Jowisza. Stał na niej warowny zamek, strażnica niewielkich rozmiarów, teraz jednak wieża jest opuszczona. A dalej znajduje się port, do którego od czasu do czasu zawijają handlowe statki z Bizancjum albo z ziem innowierców.

      – Przecież miasto portowe nie powinno cierpieć głodu… – zauważył Frodoí.

      – Już od dawna mamy tylko jeden dok, w dodatku zatopiony. Teraz są tu najwyżej proste drewniane kładki. Mennica od lat jest zamknięta, a bez pieniędzy nie ma handlu.

      Servusdei zaintonował hymn pochwalny i orszak ponownie ruszył przed siebie. Nagle Frodoí poczuł się słabo. Siły go opuszczały. Pomyślał o Mojżeszu, który miał wątpliwości i ostatecznie nie dotarł do Ziemi Obiecanej. Nadchodziła chwila prawdy, a on był tylko młodym szlachcicem, dumnym i niedoświadczonym. Poczuł mdłości i mocno ściągnął cugle konia.

      – Dobrze się czujecie? – spytał zaniepokojony Servusdei.

      – Nie zatrzymujmy się… – mruknął Frodoí niemal bez tchu. – Panie, nie opuszczaj mnie!

      Ogólny entuzjazm gdzieś zniknął i w milczeniu dotarli do wschodniego strumienia, który opływał mury miasta z zewnątrz, zamknięty w parowie zarośniętym sitowiem i trzciną. Płynęło w nim niewiele wody, a zapach, jaki roztaczał, nie był miły.

      – Ten strumień nazywamy Merdanzar[16]… już wiecie dlaczego. Ludzie wylewają do niego wszystkie nieczystości. Drugi strumień, po przeciwnej stronie, nazywa się Areny i wpada do małego jeziorka Cagalell. Tam są już tylko nadmorskie mokradła.

      Przeszli po drewnianym moście, ponieważ kamienny się zawalił, i dotarli do Bramy Vell z dwiema wieżami. Z jednej z nich zwisał trup człowieka, odarty ze skóry.

      Frodoí pobladł i zwrócił się do Drogo. Widział jego triumfalną minę i wyniosłą postawę – miał przecież zaraz wjechać do miasta, do którego zakazano mu wstępu, u boku najwyższego w tej chwili przedstawiciela króla! Ta decyzja wyznaczy los Barcelony.

      – Dziękuję wam za eskortę, ale tym, który jako pierwszy ma wjechać do swojego miasta, jest biskup – oznajmił głośno Frodoí, tak żeby go dobrze słyszano na wieżach. Doskonale wiedział, że Drogo mu tego nie wybaczy.

      Drogo skrzywił się i posłał mu harde spojrzenie.

      – Jesteście, panie, frankońskim szlachcicem, tak jak i ja. Powinniście bardziej przemyśleć swoje wybory.

      – Przyjmę was w odpowiednim momencie, panie Drogo de Borr – odparł z mocą biskup.

      – Sądzę, że nie zdajecie sobie sprawy z tego, co robicie…

      – Z pewnością nie zapomnę, że nas uratowaliście, ale mnie prowadzi tylko Bóg, nie człowiek.

      Twarz Drogo, na wpół osłonięta włosami, nabrała błękitnawej barwy, a on sam ledwo powstrzymywał wściekłość. Biskup czuł się coraz gorzej, a teraz wiedział jeszcze, że wojownik w myślach przebija go mieczem. Zanim wkroczył do Barcelony, miał już groźnego wroga.

      – I ja nie zapomnę waszej uprzejmej pogardy… i to po raz drugi.

      Drogo splunął i oddalił się galopem przez Via Francisca, a za nim jego ludzie, wznosząc za sobą tumany kurzu.

      Frodoí odetchnął z ulgą, kiedy stracił ich z oczu. Już od dawna szykował się do tego wjazdu i miał nadzieję, że miasto doceni jego odwagę. Polecił, by go przybrano we wspaniałe szaty kapłańskie, i nie zsiadając z konia, ujął pastorał. Czuł silny ucisk w piersi, mimo to dał znak, żeby ruszać naprzód. Servusdei potrząsnął kadzielnicą i swoim niskim, głębokim głosem zaintonował psalm zwycięstwa. Za bramą zgromadził się już tłum, który zapełnił nawet kręte uliczki. Z prostych, wytyczonych przez Rzymian i obstawionych głazami ulic nie zostało już nic, były tam tylko błotniste zaułki między parterowymi domkami, skleconymi byle jak z żółtej cegły i pozyskanego z gruzów kamienia. Nikt nie potrząsał oliwnymi gałązkami, nikt też się nie przyłączył do hymnu, by uczcić nadejście nowego pasterza. Dzwony biły, ale mieszkańcy przypatrywali się biskupowi w milczeniu.

      W sercach kolonistów zapanował smutek.

      Naprzeciw biskupowi wyjechał kapitan Oriol, nieświadomy tego, co się wydarzyło po drodze. Frodoí uniósł się w siodle, żeby przydać sobie dostojeństwa, choć wcale nie czuł się zbyt pewnie. Podniósł rękę, by pobłogosławić lud, mimo że wyczuwał w nim jedynie wrogość. Spojrzał bojaźliwie na mnicha Jordiego.

      – Jesteście Frankiem, biskupie Frodoí, a oni są Gotami, synami szlachetnych synów, którzy zamieszkiwali Barcelonę na długo przed napadami Saracenów. Jest tu też wielu hispani. Są lojalni wobec cesarstwa, ale upierają się przy swoich obyczajach, i właśnie to chcą wam okazać.

      Może odrzucenie pomocy Drogo było błędem?…

      Frodoí zsiadł z konia przy pomocy mnicha. W milczeniu ukląkł i wziął do ręki garść ziemi. Słońce go męczyło. Odrzucił głowę do tyłu i powiedział w języku Gotów, którego go nauczył Jordi:

      – Za zgodą króla Francji Karola oraz arcybiskupa Narbony staję oto przed wami jako skromny pasterz działający w imieniu Boga. Wiele wycierpieliście, ale teraz przybyłem tutaj z bardzo daleka, żeby pozostać z wami i wieść ten sam los co i wy. Nastały trudne czasy i tylko Niebo zdecyduje, czy Barcelona będzie nadal istniała, czy upadnie jak tyle innych miast. Przybyłem tutaj, żeby wpisać jej imię do księgi życia.

      Niespełna setka kolonistów po słowach biskupa wstrzymała oddech. Bali się, że po tak wielkim wysiłku będą musieli wracać tam, skąd przyszli.

      Po chwili ciszy, która zdawała się wiecznością, ze zgromadzonego tłumu wysunęła się mała dziewczynka, może pięcioletnia, czarnowłosa z zielonymi, kocimi oczami. Wyciągnęła rękę do biskupa – i Frodoí przez łzy zobaczył jej anielską twarzyczkę.

      – Mam na imię Argencja, jestem córką Nantigisa i Gody – wyrzuciła z siebie. – Witajcie, biskupie.

      Frodoí pozwolił, żeby to dziecko mu pomogło. Czuł się coraz gorzej, powoli ogarniała go panika. Ale ten jego zwykły gest sprawił, że barcelończycy zaczęli bić brawo – z początku nieśmiało, ale już po chwili owacje wzrosły, aż się zmieniły w ogólny krzyk, którym witali nowo przybyłych.

      Dziewczynka podbiegła do matki, pięknej i eleganckiej przedstawicielki miejscowej arystokracji. Wzruszony Frodoí podziękował jej skinieniem.

      Leciwy mężczyzna, z białymi włosami, ubrany w gockim stylu i uzbrojony w miecz bez pochwy, zbliżył się do biskupa w towarzystwie straży i urzędników.

      – Jestem Sunifred, wicehrabia Barcelony. W imieniu hrabiego Humfryda i wszystkich mieszkańców tego miasta bądźcie pozdrowieni.

      Dzwony nadal biły, a tymczasem Jordi i Servusdei podtrzymywali biskupa i cały orszak skierował się do gmachu episkopatu, do dzielnicy pałaców usytuowanej w północnej części miasta, pomiędzy bramami Vell i Bisbal. Zamglonym spojrzeniem Frodoí podziwiał stary kościół na planie greckiego krzyża, stojący samotnie przy cmentarzu, za pałacem hrabiego, niemal przy murach miejskich. Po prawej wznosił się wspaniały pałac biskupi: prostokątna budowla z dobudowanymi wieżami, z oknami wysokimi jak w fortecy. Było tam też kilka innych gmachów biskupich, jak mały szpital zbudowany z kamieni pozyskanych z ruin. Niemniej wzrok biskupa wracał stale do bazyliki Świętego Krzyża.

      Poprzedni


Скачать книгу