Ziemia przeklęta. Juan Francisco Ferrándiz

Ziemia przeklęta - Juan Francisco Ferrándiz


Скачать книгу
kwadratu, bardzo stare, dołączone do auli biskupiej, która stanowiła centrum władzy diecezji oraz miejsce spotkań kolegium kanonicznego. Stopień zniszczenia tych gmachów był poniekąd odbiciem sytuacji całego miasta.

      Jordi pokazywał biskupowi mennicę, koszary i pałace arystokracji, zbudowane wokół bazyliki i pałacu biskupa, ale ten go nie słuchał. Widział tylko zrujnowane domy i pola porośnięte chwastem, mężczyzn wychudłych jak kościotrupy i kobiety owinięte w szmaty. Dzieci, które biegły za jego orszakiem, wyglądały na niedożywione. Nędza wyzierała tu ze wszystkich kątów.

      – To miasto umiera, Jordi – szepnął. Z każdą chwilą czuł się coraz gorzej.

      Przeszli przez plac budowy, by wejść do wizygockiej bazyliki. Wnętrze tonęło w półmroku. Kilka zardzewiałych lamp pod pokrzywionymi łukami oświetlało jedyną nawę świątyni, bez ozdób, z poobijanym tynkiem. Frodoí uwolnił się od obu mnichów i podszedł sam do kamiennego ołtarza w prezbiterium. Stary łuk w kształcie podkowy prowadził do kwadratowej absydy z resztkami malowideł z czasów sprzed najazdu Saracenów. Nad ołtarzem wisiał na łańcuchu zardzewiały krzyż.

      Biskupa opanował lęk. Kiedy poznał już skalę zniszczeń na terenach otaczających Koronowane Miasto, trzewia szarpał mu strach, że przegra, że jego natchnienie było tylko podszeptem Zła i że Bóg nie stoi po jego stronie.

      Bezsilnie ukląkł przed ołtarzem na jakimś kamieniu nagrobnym. Palcami zeskrobał napis i starł pokrywającą go warstwę kurzu. Znękany, zanim stracił przytomność, zdołał odczytać głośno wypisane tam imię:

      – Frodoino.

      Na placu przed pałacem biskupim nowo przybyli padali sobie w ramiona, czując, że nareszcie, wewnątrz miejskich murów, są bezpieczni. Eliza wciąż miała nadzieję, że zjawią się tu także Isembard i Rotel, ale na próżno. Kiedy Galí oddalił się od niej na chwilę, dała upust łzom.

      – Dlaczego płaczesz? – usłyszała jakiś głęboki głos za plecami.

      Gwałtownie się odwróciła. Stała za nią matka tej dziewczynki, która bez niczyjej zgody przywitała ich wszystkich w imieniu miasta. Zielone oczy patrzyły uważnie. Była posągowo piękna.

      Chyba już przekroczyła trzydziestkę – pomyślała Eliza. W zajeździe nauczyła się rozpoznawać wiek i pochodzenie gości. – Kobieta musi być Gotką.

      Jej szlachetna biała cera kontrastowała z czarnymi jak agat włosami splecionymi w warkocz, a szaty ze szmaragdowego sukna podkreślały wspaniałą figurę.

      Eliza zachwyciła się jej wyglądem; od dostojnej damy biła prawdziwa moc.

      – Tej nocy straciliśmy mnóstwo ludzi. To było okropne…

      – Niech Bóg ich przyjmie do siebie. Ale ty chyba płaczesz za jedną osobą, w twoich oczach niemal widzę jej imię. To był może twój mąż?… Ale nie, mąż to ten mężczyzna, który tam rozmawia, prawda?

      – Tak, to Galí – ze smutkiem odparła Eliza. – Przybyliśmy tu z Carcassonne.

      – To długa i niebezpieczna podróż. Mam na imię Goda. Będę się modlić za tych, którzy zginęli.

      Wzruszona Eliza zapomniała o ostrożności. Jej męża nie było w pobliżu, chciała zatem głośno wymówić imię Isembarda – to było dla niej jak modlitwa.

      – Jestem Eliza. Tak, płaczę za dwójką rodzeństwa, które stało mi się bardzo bliskie… Przyłączyli się do nas w Gironie… to Isembard i Rotel z Tenes. Kiedy będziesz się, pani, modliła, proś, żeby Bóg nad nimi czuwał… Chyba że już nie żyją.

      – Powiedziałaś, że… Jak się nazywali? – zapytała Goda z przejęciem.

      – Isembard i Rotel – powtórzyła Eliza, zaskoczona tą reakcją. – Ona zniknęła, kiedy nas zaatakowano, a on poszedł jej szukać… Ale żadne z nich nie wróciło.

      – Z rodu Tenes? – pytała dama ze zmienioną twarzą.

      – Tak mi powiedział – rzekła Eliza i nagle poczuła się nieswojo. Przecież Isembard wyjawił jej to w sekrecie. – A o co chodzi? Wiecie coś o nich?

      Goda wyglądała na bardzo poruszoną, ale tylko skinęła głową.

      – Pomodlę się i za nich, moja Elizo. Niech was Bóg ma w swojej opiece.

      Goda odeszła, zabierając ze sobą córeczkę Argencję, którą z dziwnym pośpiechem nieomal ciągnęła za sobą do jednego z pałaców przed bazyliką.

      – O czym mówiłyście? – spytał zaciekawiony Galí, stając za plecami Elizy. – Wyglądasz na bardzo przejętą.

      – Ta dama powiedziała, że będzie się modlić za tych, którzy tutaj nie dotarli – skłamała Eliza. Wolała już więcej nie mówić mężowi o Isembardzie. – W każdym razie mieszkańcy Barcelony dobrze nas przyjęli.

      – Jeszcze za wcześnie, żeby być tego pewnym, Elizo.

      Nie słuchała. Nadal była zaskoczona reakcją Gody. Znaleźli się w dziwnym miejscu, mówiła sobie, i chyba powinna być ostrożniejsza.

      7

      Wicehrabia zaproponował kąt do spania niektórym kolonistom w otwartych drewnianych szopach stojących przy pałacu hrabiego, a także w kościele na planie krzyża greckiego, gdzie były zakopane wielkie dzbany z ziarnem dla miasta na zimę. Inni ulokowali się w domkach przy polach albo w stajniach. Nowo przybyli mieli nadzieję, że już za kilka dni biskup dotrzyma obietnicy i rozdzieli między nich ziemie, które Kościół miał im przekazać. Pod wieczór oznajmiono, że Frodoí ocknął się z omdlenia. Dzwony wzywały na wieczorne modły, które miały być szczególnie uroczyste. Zebrał się cały kler Barcelony, włącznie z przeorami sąsiadujących ze sobą klasztorów zakonu benedyktynów pod patronatem świętych: Sant Pere de les Puelles i Sant Pau del Camp. Świątynia wypełniła się miejscowym patrycjatem, a pozostały tłum zgromadził się przed kościołem.

      – Teraz jest właściwa pora, żeby poszukać tego, o czym mi powiedział dziadek – szepnął Galí do ucha Elizy.

      – Teraz?

      – Zanim nieszpory się skończą. Nikt nie zauważy.

      Przeszli pomiędzy wiernymi i oddalili się od pałaców.

      – Gombau opowiedział mi dokładnie, gdzie jest ten dom.

      Poszli w górę jakąś uliczką, na której częściowo zachował się stary bruk. W wyżej położonej części miasta wznosiły się ruiny starożytnej pogańskiej świątyni, której czas nie zdołał zniszczyć. Eliza oniemiała na widok szeregu olbrzymich kolumn, nadal wznoszących się w niebo.

      – Są grubsze niż stuletni dąb! Kto mógł zbudować coś takiego?

      Galí też był pod wrażeniem.

      – Dziadek mi mówił, że nazywają je Miracle, cud, a klerycy utrzymują, że wznieśli je święci chrześcijanie siłą Boga. Ten dom, którego szukamy, musi być niedaleko.

      Eliza, ciągle oczarowana, szła za Galím, który starał się sobie wszystko przypomnieć. Niedaleko kolumn był niewielki placyk otoczony rozsypującymi się domami; niektóre już się całkiem zapadły. Najbliższy był domek z popękaną fasadą. Widząc, że nie jest zamieszkany, Galí odetchnął z ulgą.

      – To był dom Gombaua, mojego dziadka.

      Jak tylko sprawdzili, że nikogo nie ma w pobliżu, przeszli przez wyłamane drzwi, z których zostały tylko resztki przegniłego drewna. Wnętrze nadal istniało. Dom miał parter i piętro oraz mansardę, która służyła jako spichlerz. Gołębie, gruchając, wyfrunęły przez dziury w dachu.

      – Budynek w każdej chwili może się zawalić


Скачать книгу