Ziemia przeklęta. Juan Francisco Ferrándiz

Ziemia przeklęta - Juan Francisco Ferrándiz


Скачать книгу
Osonie. Plądrował wioski i osady saraceńskie, to wprowadziło wielkie napięcie na ziemiach Saragossy i Leridy. Możliwe, że jego nieostrożność była powodem ataku przeciwko Barcelonie zeszłego lata. Hrabiowie Humfryd z Gocji i Salomó z Urgell nie są w stanie go pokonać i wielu uważa, że poza najemnikami służą mu także te straszliwe hordy, które nas zaatakowały. Ludzie są bardzo przesądni, biskupie. Mówi się, że Drogo w Afryce porzucił wiarę w Chrystusa.

      – Więc myślisz, że to on nasłał na nas te dzikie bestie, a potem się zjawił, żeby nas ratować?

      – W Gironie chciał się wkraść w wasze łaski, ale mu odmówiliście. Bez ochrony kapitana Oriola znaleźliśmy się w trudnej sytuacji, a przybycie Drogo było jak cudowne ocalenie. Zatem tak, biskupie, to całkiem możliwe.

      – Teraz mam wobec niego dług wdzięczności – z niezadowoleniem powiedział Frodoí. – Co chce uzyskać? Dobra? Przywileje?

      – Już teraz rządzi wsiami i zamkami. Potrzebuje waszych wpływów, żeby rozpocząć cursus honorum wśród szlachty, na co mu nie pozwala jego krew bękarta. – Jordi dzielił się z Frodoí podejrzeniami społeczeństwa Barcelony i duchownych z tego miasta. – To, czego pragnie, to zostać hrabią i władać tą ziemią.

      – Ten młody mnich może mieć rację, biskupie – mruknął Servusdei, który uważnie słuchał słów Jordiego. – Powinniśmy się zastanowić nad tym, co się stało. Nikt was jeszcze do niczego nie namawiał ani nie próbowaliście lepiej poznać spraw tego hrabstwa.

      – A przy tym miejcie na uwadze, biskupie, że goccy panowie zakazali Drogo wjazdu do miasta z powodu jego samowoli – ciągnął Jordi. – Jeżeli się tam zjawisz razem z nim, wyrzucą was obu.

      – Ja także jestem Frankończykiem – zaznaczył Frodoí, czując, że ma poważny dylemat. – Z nim u boku miałbym więcej siły, żeby im narzucić swoją władzę.

      – To nie jest właściwa droga, młody biskupie – odparł stary Servusdei, gładząc gęstą, siwą brodę. Ciągle jeszcze uważał, że Frodoí to ten sam krnąbrny uczniak z Reims, bardziej skłonny do zabaw i podszczypywania niewolnic niż do studiów.

      W końcu Frodoí poszedł spotkać się z Drogo. Jego pozbawiona wyrazu blada twarz, na wpół przesłonięta włosami, budziła w nim odrazę.

      – Kim byli ci, którzy nas zaatakowali? Mówiliście coś o „hordach”.

      Drogo z zadowoleniem wbił wzrok w biskupa.

      – Ciągłe napady Saracenów powodują, że ci, których nie wzięli do niewoli, popadają w nędzę. Jeżeli nie umrą z głodu, kończą w jarzmie tego, który się okaże najsilniejszy. Łączą się w klany i hordy, a nie mając kapłana, który by zadbał o ich dusze, dziczeją. – Po tym, jak Drogo de Borr dobierał słowa, dało się poznać lata kształcenia w klasztorze, w którym zamknął go ojciec. – Teraz i oni, i ich dzieci to wściekłe psy, mieszkają w jaskiniach w najdalszej głębi lasów i napadają na wioski, klasztory i karawany kupieckie. Podejrzewam, że nie chcielibyście wiedzieć, czym się żywią, kiedy nie znajdą dostatecznej ilości jedzenia…

      Biskup aż się zachwiał. Jego rozeznanie w tym, co naprawdę dzieje się w marchii, oczywiście było niepełne i jego wiedza na ten temat mocno odbiegała od tej, jaką posiadał Jordi, ale w głębi duszy czuł, że te najdalsze rubieże cesarstwa opanowało Zło.

      – Hrabia Humfryd z Gocji zabrał ze sobą wszystkich wolnych ludzi, którzy byli w stanie udźwignąć broń – ciągnął Drogo – pozostawiając tu tylko słaby garnizon do obrony Barcelony. Hrabia Salomó mieszka zamknięty w Urgell. – Dumnie uniósł się w siodle. – Tylko ja strzegę teraz marchii, księże biskupie. Mogą wam mówić o mnie różne rzeczy, ale taka jest prawda.

      – Wasze przybycie było cudem – uprzejmie mruknął Frodoí.

      – Wracałem z Girony do zamku Tenes, kiedy moi ludzie, śledzący drogę, powiadomili mnie, że hordy idą za wami. Chociaż odrzuciliście, biskupie, moją propozycję eskortowania was podczas tej wyprawy, nadal uważałem, że Barcelona potrzebuje biskupa. I dlatego właśnie wjedziecie do miasta jako żywy człowiek! Będziemy wam towarzyszyć aż do bramy, zresztą mamy jeszcze wiele do omówienia.

      Frodoí nie był zachwycony tym, że wypominano mu jego słowa, ale że nie miał teraz żadnej obstawy, musiał działać rozważnie – sytuacja była inna niż parę dni temu w Gironie.

      – Pora jechać! – oznajmił, a mnich Servusdei zdjął mu z głowy nakrycie.

      Rozległy się wiwaty, jednak mniej entuzjastyczne niż w dniu wyjazdu. Eliza pomogła Galemu zarzucić tobołek na plecy. Szli obok rodziny Jana i Ledy. Wszyscy byli spięci i raz po raz spoglądali w głąb lasu, spodziewając się, że może zobaczą tam małą Adę… Jeszcze jej nawet nie ochrzcili. Jeżeli umarła, rodzina nie obmyje jej ciała ani nie namaści go świętymi olejami, jak każe zwyczaj, a dusza dziecka będzie się błąkać bez żadnej nadziei…

      Nic też nie było wiadomo o Isembardzie ani o Rotel.

      – Przecież nie mogli tak po prostu zniknąć! – żaliła się zmartwiona Eliza.

      – Uciekli przed panem Drogo de Borr. Są zbiegami, więc może ich już złapali, albo nawet stracili – mówił Galí. – Zapomnij o nich wreszcie!

      Eliza żachnęła się w duchu, ale z lodowatego tonu męża wywnioskowała, że powinna się bardziej pilnować i nie zdradzać z uczuciami. Przecież przyrzekła mu… Pomodliła się tylko cichutko za rodzeństwo Tenes. Jeżeli młodzi się zgubili, będą się szukać całą wieczność w tej niezamieszkanej okolicy.

      Jesienne zamglone słońce stało w zenicie, kiedy dzwony Barcelony rozbrzmiały powitalną melodią na cześć nowego biskupa. Drogo wraz ze swymi żołnierzami uroczyście eskortował biskupa, jednocześnie próbując z niego wyciągnąć informacje o potędze rodu Rairan i o jego osobistych ambicjach. Jechali przez Via Augusta, której jeden z odcinków biegł w pobliżu rzeki Besós, następnie wspięli się na łagodne wzgórze.

      Stanęli, zachwyceni widokiem, jaki się przed nimi otworzył. Ujrzeli rozległą równinę ze wzgórzami, zagajnikami i polami uprawnymi. Ze starego traktu rzymskiego ciągnącego się dalej na południe odchodziła inna droga, raczej kiepska, którą Jordi nazywał Via Francisca, a która kończyła się małą otwartą przestrzenią tuż przed główną bramą wjazdową do Barcelony. Otoczone owalną linią murów miasto zostało wzniesione na niskim wzgórzu, tuż nad brzegiem morza, pomiędzy dwoma strumieniami w parowach, które się kończyły na terenie lagun i mokradeł nadmorskich. Widać też było trochę zabudowań z suszonej cegły, rozrzuconych pośród pól.

      – To wygląda jak korona jakiegoś króla! – zawołał Galderyk, młodszy syn Jana i Ledy, wskazując wyniosłe mury okalające miasto.

      – Zgadza się – przytaknął z dumą Jordi. – Barcelona to Koronowane Miasto.

      Ludziom wrócił animusz, mimo niedawnego smutku.

      – Siedemdziesiąt dwie wieże! – policzył Zygfryd.

      – Siedemdziesiąt sześć – poprawiła go siostra, Emma.

      – Dawno temu – wyjaśniał podniesionym głosem Jordi – rzymscy legioniści zbudowali tu miasto Barcino, był to zalążek Barcelony. Prowadzą do niego cztery bramy położone prostopadle. Bramę główną, która wychodzi na Via Francisca, nazywamy Bramą Vell, naprzeciw niej jest Brama Nou. Brama wychodząca wprost w morze nazywa się Regomir, a ta, która, jak widzicie, wychodzi na północny zachód, ta z dwiema okrągłymi wieżami, to Bisbal. Znajduje się najbliżej katedry i budynków biskupstwa. Spójrzcie na te arkady przy wyjściu: to resztki rzymskich akweduktów, które dostarczały świeżą wodę z gór.

      – Ale… te łuki są przecież spękane i zarośnięte chwastami – zauważył


Скачать книгу