Ziemia przeklęta. Juan Francisco Ferrándiz
w Barcelonie. Służył u hrabiego Sunifreda do czasu, aż uciekł, kiedy miasto zaatakował Wilhelm z Septymanii. Dzisiaj odzyskam to, co moje!
Ostrożnie przeszukiwali cały dom. Pokoje nie nadawały się do użytku. Schody na piętro były z kamienia, ale nie odważyli się po nich wejść na widok przerdzewiałych połączeń. Teraz stali w kuchni, która wychodziła na ogród. Wszędzie było pełno gruzu i śmieci. Gali się uśmiechnął.
– To musi być tutaj. Chodź, pomożesz mi.
Oczyścili jeden kąt, aż się pojawiła klapa w podłodze.
– Tam była piwnica.
Eliza, która miała ze sobą hubkę i krzesiwo, naprędce zrobiła pochodnię z gałęzi i słomy zebranej z podłogi. Piwnica była pełna rozbitych beczek i różnych zardzewiałych narzędzi, do niczego już niezdatnych.
– Módl się, Elizo! Teraz się módl z całego serca!
Głęboko westchnęła. Galí liczył kroki i zaczął wiercić nożem w ziemi. Pierwszy raz w życiu widziała, że mąż coś robi! Minęła chyba wieczność, zanim ich oczom ukazał się jakiś skorodowany garnek.
– O Boże! – krzyknęła Eliza.
Wyciągnęli go wspólnie i, przejęci, usłyszeli brzęczenie. Galí zdjął z trudem pokrywkę, która przywarła z powodu rdzy, i włożył rękę do środka – po chwili była pełna srebrnych pieniędzy i oboli, bitych w mennicy w Barcelonie. Wysypał monety na dłoń Elizy, a ona zaczęła się śmiać ze łzami w oczach. Żadne z nich nie widziało dotąd takiego bogactwa.
Ucałowali się ze wzruszenia. Życie mogło toczyć się dalej!
– Dziadek zawsze wierzył, że jeden z jego potomków tu wróci. Pan Bóg zachował to dla nas. Będziemy mogli otworzyć własny zajazd, tak jak marzyliśmy!
– Mam już nazwę! – zawołała Eliza. W końcu w tej ponurej podróży dostrzegła światełko nadziei. Czekało ich nowe życie. – Nazwiemy naszą gospodę „Miracle”.
– Podoba mi się.
– Zobacz, jest też jakiś pergamin.
Galí spochmurniał.
Żadne z nich nie umiało czytać. Litery mają niezwykłą siłę, dzięki nim pamięta się myśli przez bardzo długi czas – tak przynajmniej mówił Lambert, który zawsze chciał się uczyć. Kiedy Eliza przyglądała się z zaciekawieniem szarobrunatnym literom, Galí wyrwał jej pismo i wsunął za koszulę.
– Dlaczego to zrobiłeś? – spytała ze zdziwieniem.
– To jakieś stare dokumenty, już nieważne. – Potrząsnął monetami. – Tylko to jest ważne, Elizo! Po to tutaj przybyliśmy.
Skinęła głową i mocno go uściskała. Galí nie skłamał; teraz należało zapomnieć o jakichś niemądrych uczuciach i tajnych pocałunkach, choćby były najbardziej niewinne… To on był jej mężem i powinna się nauczyć z nim żyć, jak tyle innych kobiet z Carcassonne, które za mąż wydali rodzice.
Nie chciała już drążyć tematu pergaminu, który Galí zatrzymał; ze skarbem Gombaua w garści opuścili zrujnowany dom. Zapadła już noc, ale oni z przejęciem nadal rozmawiali o wspaniałej przyszłości, jaka ich czeka w Barcelonie. Z takim majątkiem łatwiej im przyjdzie stworzyć sobie dom.
Isembard oparł się plecami o pień dębu. W górach Sierra de la Marina panował już mrok, a on ciągle szukał Rotel. Kiedy zobaczył, jak Drogo de Borr pojawia się jako bohater, spodziewał się najgorszego. Podejrzewał, że jego siostra nieprzypadkowo zaginęła właśnie teraz. Przetarł dłońmi twarz. Był bardzo zmęczony. Pomyślał o Elizie, ale to go jeszcze bardziej przygnębiło. Wyobraził ją sobie w Barcelonie – nareszcie bezpieczną.
Błąkał się nadal bez celu, kiedy nagle dostrzegł jakiś błysk na szczycie wzniesienia. Wdrapał się tam ostrożnie. Ognisko rozpalono naprzeciwko jednego z tych niezwykłych ołtarzy gigantów, trochę innego niż pozostałe, gdyż najwyższy głaz wspierał się na sześciu kamieniach. Przy ognisku w milczeniu grzali się trzej mężczyźni, ubrani w pozszywane skóry zwierząt. Obok nich na ziemi leżały wyszczerbione hełmy. Musieli należeć do tej samej hordy, która zaatakowała orszak biskupa.
Stwierdził, że nie ma z nimi Rotel, ale przyjrzał się lepiej ognisku. Na rozżarzonych drewnach leżała ludzka noga, nadgryziona i opalona. Pomiędzy głazami ołtarza ujrzał małą szarą tunikę, poplamioną krwią.
To była sukienka małej Ady.
Zdjęty przerażeniem Isembard się potknął i tamci go zobaczyli. Wyglądali strasznie, a jeden z nich, z nierówną blizną sięgającą od pustego oczodołu aż do podbródka, ryknął głośno.
Chwycili maczugi i ruszyli za chłopakiem. Po długim biegu w końcu go dopadli; Isembard był kompletnie wyczerpany. Udało mu się uniknąć pierwszego ataku, ale stracił równowagę i upadł. Otoczyli go. Pomyślał, że za chwilę połamią mu wszystkie kości.
I w tej chwili spomiędzy drzew wyłoniła się jakaś zakapturzona postać i znienacka zaatakowała jego prześladowców. Zjawa zręcznie zakręciła brzeszczotem i rozpruła brzuch pierwszemu z mężczyzn. Uchyliła się przed maczugą drugiego i jednym ciosem w szyję zwaliła go z nóg. Trzeci próbował kilkakrotnie dosięgnąć wroga, ale nowo przybyły przewidywał każdy jego niezdarny zamach. Ciosem miecza zranił go w nogę, a kiedy tamten osunął się na ziemię, przebił mu kark. To wszystko trwało zaledwie mgnienie oka. Isembard, nadal leżąc na ziemi, patrzył na to, co się dzieje.
– Miałeś szczęście, Isembardzie z Tenes.
– Kim jesteście, panie? – spytał chłopak nieufnie. – I skąd znacie moje imię?
– Ktoś w Barcelonie mi powiedział, że nadejdziesz wraz z kolonistami.
Rycerz zbliżył się i zdjął kaptur. Był to mężczyzna mniej więcej pięćdziesięcioletni, o szczupłej twarzy, z brodą i gęstą siwą czupryną. Spojrzał na Isembarda i szeroko otworzył oczy.
– Boże mój! Ależ ty jesteś podobny do ojca!
Isembard wrócił myślami do owej chwili, kiedy komuś groził śmiesznym nożem z klasztornej kuchni. Chciał wtedy nastraszyć tego wojownika, ale tamten chwycił go za rękę w nadgarstku i wykręcił ją tak, że chłopak wypuścił nóż.
– W każdym razie jesteś odważny, Isembardzie z Tenes. Wiem, że szukasz swojej siostry Rotel, ale zginiesz, jeżeli nadal będziesz się tak błąkał samotnie.
– Oni jedli… – wyjąkał chłopiec, jeszcze ciągle w panice. – O mój Boże… To była mała Ada!
W tym momencie przysiągł sobie, że nigdy nie powie o tym Janowi i Ledzie – jeśli ich jeszcze kiedykolwiek zobaczy.
– I mnie się zdarzało jeść ludzkie mięso podczas oblężenia – wyznał ponuro mężczyzna. – Czasami oznacza to wybór między życiem a śmiercią… no, ale ci to degeneraci, nie widzą różnicy pomiędzy jagnięciem a dzieckiem. Do tego doprowadziła nas nędza! Nazywam się Guisand z Barcelony i szukam cię od chwili, kiedy dostałem o tobie wiadomość.
– Oni porwali Rotel!
– Oni nikogo nie porywają, najwyżej zabierają sobie ciała. Jeżeli jej nie odnalazłeś, to dlatego, że porwał ją Drogo de Borr.
Isembard był załamany. Jego podejrzenia się potwierdziły.
Zaczął walić ręką w ziemię z rozpaczy.
– Błagam, pomóżcie mi! Jesteście rycerzem i znaliście mego ojca!
– Zrobię to, ale kiedy nadejdzie odpowiednia chwila. Tej nocy zdarzyło się coś ważnego, coś, co może wszystko odmienić.
– Co