Ziemia przeklęta. Juan Francisco Ferrándiz
dziewczyna… ładna… bardzo młoda. Co ja takiego zrobiłam, na Boga? Weźcie sobie tę szmatę, jeżeli chcecie!
Dwaj żołnierze z odrazą wymienili między sobą spojrzenia, bo Eliza kasłała teraz bez przerwy, prosto na nich.
– Dokąd poszła?
– Uciekła z jakimś chłopakiem, bardzo do niej podobnym, panie. Przez mur… chyba na północ… nic więcej nie wiem. – Udała, że się dławi. – Ja… ja…
– Precz od nas, brudasie! Idziemy.
Rotel aż sapnęła z ulgą i oddała Aurię matce. Spojrzała na Elizę.
– To w tawernie można się nauczyć takich rzeczy?
– Tylko kiedy wieczorami pada deszcz. Gdy nadejdzie noc, jest o wiele lepiej!
Do wybuchu śmiechu Ledy dołączył Jan, jej mąż, który przez cały ten czas pozostawał czujny, strzegąc swojej rodziny. Mieli chyba po trzydzieści pięć lat i zmarszczki na twarzy, ale w ich oczach lśnił szlachetny blask. Czuli się dumni, że wyprowadzili w pole dwóch uzbrojonych jeźdźców.
Przedstawili swoje dzieci: Zygfryda, ich pierworodnego, mniej więcej w wieku Elizy, rówieśnicę Rotel, piętnastoletnią Emmę, ośmioletniego Galderyka, trzyletnią Adę siedzącą razem z matką na wozie i wreszcie malutką Aurię.
Isembard i Rotel widzieli, że dziewczyna z Carcassonne jest ich przeciwieństwem. Przyzwyczajona do rozmów z nieznajomymi, robiła to ze swobodą, tryskała radością życia i już zdołała nawiązać znajomości z wieloma kolonistami. Poznała nawet biskupa Frodoí i jego nieliczną świtę. Biskup uznał dobry humor dziewczyny za bardzo użyteczny podczas tej niepewnej przygody.
Kiedy stracili z oczu Gironę, wśród setki kolonistów zapanował bardzo dobry nastrój, jednak już na Via Augusta powoli opadały ich wątpliwości. Żeby podnieść ludzi na duchu, Zygfryd i Emma zaintonowali pieśń żeńców. Inni chętnie przyłączyli się do śpiewu.
Isembard zbiegł do pobliskiego strumienia, żeby się obmyć z błota. Był wściekły na Galego. Wcale nie musiał aż tak go poniżać, do tego niepotrzebnie zwrócił na niego uwagę konnych.
Może zrobił to naumyślnie? W każdym razie jest zupełnie inny niż jego młoda żona, która ma takie piękne oczy, myślał.
– Niewiele brakowało…
Obok niego stała Eliza, lekko zarumieniona. Patrzyła na szczyt wzgórza, jakby się bała, że ktoś się tam pokaże.
– Szukałam cię, bo chciałam przeprosić za męża – mruknęła nerwowo. Nie wiedziała tak do końca, co tu właściwie robi. – Może odrobinę przesadził… Ale to dobry człowiek.
– Dziękuję, że nam pomogłaś – odpowiedział Isembard, starając się dać wyraz swojej dobrej woli. – Jesteś pierwszą dziewczyną, jaką poznałem, z wyjątkiem Rotel oczywiście, a dzisiaj uratowałaś mnie już dwa razy. – Zawahał się chwilę. – Dziękuję też twojemu mężowi.
Eliza poczuła się wzruszona. Ten chłopiec budził w niej całkiem inne uczucia niż te, które miała dla Galego. Pełne wdzięczności spojrzenie Isembarda sprawiło jej radość, i pierwszy raz od śmierci Lamberta pojęła, że teraz zaczyna żyć na nowo. Chciała się dowiedzieć, kim jest ta dwójka młodych, wyglądająca tak obco…
– Uważam, że z tego mogłaby powstać ciekawa historia. – Uśmiechnęła się, żeby mu jeszcze bardziej dodać otuchy. – Ale muszę już iść. Kiedy tylko będziecie mogli, przedstawcie się mnichom z orszaku biskupa.
Isembard skinął głową. Miałby ochotę dłużej porozmawiać z Elizą, wydawało mu się to takie łatwe! Ona jednak wbiegła na wzgórze i na główną drogę. Niebawem Isembard też tam ruszył i dołączył do Rotel oraz dzieci Jana i Ledy. Nie chcieli iść osobno i chociaż przyszłość obojga nie była pewna, każdy krok, który ich zbliżał do Barcelony, zarazem oddalał rodzeństwo od Drogo.
Pod wieczór Isembard i Rotel stawili się na wezwanie mnichów Servusdei i Jordiego. Tamci zapisali ich imiona i miejsce, skąd przybyli. Stary mnich zauważył jednak wyraz niepewności na ich twarzach.
– Będziecie mogli pracować z którąś z rodzin. Stare tajemnice już nie są ważne. Módlcie się tylko, żeby tamci pewnego dnia nie wrócili…
Tej nocy rodzina Jana – za sugestią Elizy – przyjęła rodzeństwo i pozwoliła mu usiąść przy swoim ognisku. Po skromnej wieczerzy, złożonej głównie z solonej słoniny i chleba, Isembard i Rotel wyjaśnili, że wychowali się jako niewolnicy w pewnym małym klasztorze i uciekli stamtąd, kiedy przeor sprzedał Rotel panu Drogo de Borr. Nie wspomnieli o zabitym żołdaku. Prócz Galego, który okazywał obojętność, pozostali słuchali, myśląc o własnych dramatach.
Taka była nieszczęsna rzeczywistość przeklętej ziemi, po której kroczyli.
5
VIA AUGUSTA, DROGA DO BARCELONY
Po drogach marchii krążyło bardzo niewielu ludzi, z wyjątkiem gońców, hrabiów i biskupów ze swymi świtami; czasem przejechał jakiś kupiec, z reguły z eskortą. Najazdy wyludniły wsie, a pomiędzy miastami można było się przemieszczać tylko po zniszczonych starożytnych traktach rzymskich. Po spustoszeniach i ciągłych rajdach Saracenów pozostały ponure legendy o zaginionych podróżnych, o zbójeckich hordach ludzi żyjących jak dzikie zwierzęta… i o jeszcze innych zagrożeniach.
Dlatego w miarę jak orszak biskupa Frodoí zbliżał się do Barcelony, ludzie coraz bardziej tracili ducha. Wiele odcinków starej rzymskiej drogi pozapadało się albo miało głębokie wyrwy – wciąż wybierano z niej głazy, by zbudować coś nowego. Wozy grzęzły w błocie i trzeba było często robić objazdy. Wiele z wozów musieli porzucić, bo się rozpadły. Marsz jednak nie ustawał, choć nieszczęśni maruderzy czuli się porzuceni i zdani na łaskę Boga.
Mijali opuszczone wioski i klasztory zrównane z ziemią przez pożary. Wesołe i dowcipne piosenki ustąpiły miejsca monotonnemu odmawianiu psalmów. Na jakimś wzgórzu natrafili na jeden z kamiennych ołtarzy, wzniesionych w biblijnych czasach przez giganty: dwie olbrzymie skały podpierające trzecią, gładką i obłą – tak budowali Cyklopi. Pod tym niby-ołtarzem znaleziono owoce i ślady krwi. Starożytne obrzędy jeszcze nie zanikły. Frodoí kazał spalić ofiarę i pokropić miejsce święconą wodą, ale nie odważył się prosić o zniszczenie ołtarza. W głębi duszy sam się obawiał, że to uwolniłoby siły nieczyste, które wszak mogły przetrwać w tak odległych od świata miejscach jak to. Polecił, żeby Zygfryd, najstarszy syn Jana i Ledy, szedł na przedzie pochodu i niósł krzyż.
Trzeciego dnia coś się wydarzyło. Nadchodziła noc i eskorta biskupa Frodoí zostawiła innych za sobą i ruszyła na poszukiwanie miejsca na obóz. Nagle na wzgórzu pojawił się jakiś człowiek. Był okryty grubą warstwą różnych pozszywanych ze sobą skór i wspierał się na sękatym kiju. W milczeniu patrzył na orszak. Podbiegli do niego, by go zbesztać, ale pod kapturem zobaczyli tylko ciemność. Przybysz odwrócił się i zniknął. Rotel zamarła – tę właśnie postać widywała w lesie! Nic jednak nie powiedziała. Biskup także o niczym nie wspomniał podczas krótkiej modlitwy, którą zaintonował, kiedy rozbili obóz. Jednak ta milcząca obecność napełniła wszystkich zabobonnym lękiem, a już następnego dnia jedna z rodzin, mająca dobra i niewolników, postanowiła wracać do Girony.
Wszyscy czuli wyraźnie, że ktoś ich obserwuje. Mimo że pejzaż, pełen rozległych lasów dębowych, pozostał taki sam, zmieniła się atmosfera. Wiele dyskutowano, a małe dzieci często płakały. Nawet kazania biskupa stały się jakby mniej optymistyczne.
Czwartego dnia marszu padał deszcz i wszyscy byli poirytowani. Koloniści rozbili obóz w skalistych zakamarkach obok drogi. Nim zapadła noc, Isembard zobaczył, jak Eliza samotnie idzie