Ziemia przeklęta. Juan Francisco Ferrándiz
i kalekich żołnierzy. Niektórzy byli tak wychudzeni, że przypominali kościotrupy, w łachmanach i z pustymi rękami; inni jechali własnymi powozami z czeredą swoich niewolników. Niemniej wszyscy poszukiwali jakiejś swojej ostatniej szansy, choćby ona tkwiła w najbardziej samotnym zakątku chrześcijańskiego świata. Frodoí polecił klerykom sporządzenie listy – bez zadawania zbędnych pytań. Dla niego także był to początek nowego życia.
Do Frodoí podszedł biskup Elias i zauważył na jego ładnej twarzy łzę, która spłynęła i zniknęła w czarnej brodzie, elegancko przyciętej według dworskiej mody.
– Od chwili, kiedy przybyłem do Gocji, ciągle słyszę, że Barcelona jest skazana na zagładę – szepnął Frodoí łamiącym się głosem. – Czy taka ma być wola Boga?
Elias poczuł współczucie dla młodego biskupa, którego czekało niełatwe zadanie.
– Wierzę, że wolą Boga jest, byście właśnie wy temu zapobiegli, ale nie przyjdzie wam to łatwo…
Frodoí ponownie się odwrócił do krzyża i nadal klęcząc, zagłębił się w modlitwie. Po chwili wstał. Moment słabości minął.
– Nie ma powrotu. Niech Bóg nas strzeże.
W tym momencie zadzwonił dzwon kościelny i księża wyszli pod portyk. Archidiakon włożył wspaniałą złotą przepaskę na głowę biskupa, który następnie odebrał błogosławieństwo od Eliasa. Z pastorałem w ręku Frodoí zwrócił się do obecnych:
– Ci, którzy mi towarzyszycie w tej podróży, wiedzcie, że Bóg odpuszcza wam wszystkie grzechy! – zawołał, jak zwykle z wielkim przekonaniem w głosie. – Wszystko, co być może splamiło waszą przeszłość: błędy, czyny haniebne, sromota, straciło w tej chwili znaczenie! Bóg powstrzymał najazd niewiernych, a czcigodny Karol Wielki wyznaczył marchię jako granicę, której wrogowie nigdy nie mogą przekroczyć. Teraz nas prosi, byśmy się połączyli z ludźmi, którzy tam mieszkają, i pomogli im uprawiać ich zaniedbane pola, odbudować zrujnowane klasztory i założyć nowe osiedla. Wiemy dobrze, że ta ziemia przesiąkła krwią, ale gorąco się modliłem i Bóg zesłał na mnie wizję…
Elias patrzył na biskupa ze zdumieniem. Frodoí, nie zwracając na niego uwagi, wyciągnął ręce, jakby obejmował tłum.
– Zobaczyłem winne szczepy, przegięte do ziemi pod ciężarem dojrzałego owocu, stada bydła złożone z tysięcy sztuk, pola złocistej pszenicy tak rozległe, że sięgały poza horyzont, a także stoły zastawione serami, słoniną i wędlinami! Nie! Nie idziemy tam po śmierć! Czeka na nas ziemia mlekiem i miodem płynąca!
Odpowiedziały mu brawa i wiwaty zgromadzonych pod portykiem ludzi. Dzieci z Girony prosiły rodziców, żeby też je tam zabrali.
Elias wpatrywał się w twarz biskupa Frodoí z lekkim uśmieszkiem.
– Potrzeba im wiary – rzekł do niego młody prałat.
Pięciu żołnierzy w kolczugach i skórach, z okrągłymi hełmami w ręku, zbliżyło się do Frodoí z szacunkiem. Byli to członkowie osobistej gwardii biskupa Barcelony, którzy przybyli tutaj poprzedniego wieczoru, żeby go eskortować do celu podróży.
Frodoí przywitał się z kapitanem Oriolem.
Kapitan miał dwadzieścia siedem lat, z czego już sześć odsłużył w siedzibie biskupstwa. Towarzyszyli mu jego najlepsi ludzie: Duravit, Italo, Nicolás i Egil – wszyscy byli doświadczonymi żołnierzami. Co prawda, gwardia przyboczna okazała się mniej liczna, niż się spodziewał biskup, musiał jednak wziąć pod uwagę, że niespodziewany najazd Saracenów zeszłego lata spowodował duże straty – wielu żołnierzy zostało zabitych, a część rannych jeszcze nie odzyskała pełni sił. Wszyscy oni złożyli świętą przysięgę, że będą chronili życie biskupa. Frodoí ujrzał w oczach Oriola tak szlachetny zapał, że poczuł się pokrzepiony na duchu – ostatecznie najtrudniejszą część podróży mieli jeszcze przed sobą.
W pobliżu biskupa stał Drogo de Borr ze swoimi ludźmi – najemnikami, jak ich nazwał Oriol. Frodoí uprzejmie odmówił propozycji szlachcica, który chciał go eskortować aż do Barcelony. Biskup, wyczuwając, że była to próba manipulacji i wkupienia się w jego łaski, wyjaśnił, że ma własną ochronę. Nie miał zamiaru zaczynać urzędowania, będąc z góry już związany kompromisami i zobowiązaniami. Drogo udał, że z pokorą przyjmuje decyzję biskupa, ale jego wymuszony uśmiech dowodził, że czuje się znieważony.
Dzwon odezwał się ponownie. Ceremonialne szaty schowano do skrzyni. Frodoí dosiadł konia, ubrany w prostą czarną tunikę, ze srebrnym pastorałem w dłoni. Otoczony strażą podjechał ku czołu orszaku, gdzie niesiono krzyże, i wyjechał z Girony przez bramę Oñar na Via Augusta, drogę prowadzącą na południe. Idący za nim koloniści tłumnie ruszyli do bramy, podczas gdy pozostali mieszkańcy żegnali się z nimi głośnym lamentem.
Wśród zgromadzonych przed kościołem stali też Isembard i Rotel. Ukryci pod płaszczami, obserwowali odjazd biskupa. Już od wczoraj byli w mieście, po którym krążyli ze strachem, jednak dzięki przybyciu tylu kolonistów udało im się zniknąć w tłumie, jak zresztą Isembard słusznie przewidywał. Girona mogła się dla nich okazać miejscem nieprzyjaznym i niebezpiecznym, ale szczęśliwie aż do tej pory nikt nie zwrócił na nich uwagi. Przyjezdni kupcy opowiadali, że pan Drogo de Borr wysłał żołnierzy do klasztoru Świętej Afry, żeby złapać dwójkę niewolników, którzy zabili jednego z jego ludzi. Tej pary jednak już w klasztorze nie było.
Przemówienie biskupa Frodoí wywarło wielkie wrażenie na Isembardzie. Znani mu mnisi w swoich kazaniach byli pogodni i skromni, nigdy nie widział człowieka obdarzonego taką charyzmą!
– Nasz ratunek tylko w nich, Rotel – stwierdził Isembard. Już wcześniej nawiązał rozmowę z kilku kolonistami. – Podobno potrzebna im siła robocza do pracy w polu, a mówią, że ten mnich, który wszystkich wpisuje na listę, nie zadaje żadnych pytań.
– Ale… Drogo? – nieufnie zauważyła Rotel. Widzieli już tego szlachcica z jego ludźmi, jak stali nieruchomo przed kościołem. – Nie pójdzie z nimi?
– Słyszałem, że biskup odmówił propozycji eskortowania go przez ludzi Drogo, bo ma własną gwardię.
Rotel skinęła głową, nie do końca przekonana. Wolała samotność od przyłączenia się do setki nieznanych ludzi, wiedziała jednak, że Drogo zapłacił za nią wartościowym kielichem i nie przestanie szukać jej i brata. A kiedy miasto się wyludni, zauważą i ją, i Isembarda.
Tłum wokół nich się rozpraszał, zostali na placu sami. Za bardzo zwracali na siebie uwagę, więc Isembard wziął Rotel za rękę i wmieszali się pomiędzy kolonistów, tłoczących się przy miejskiej bramie, by się wydostać z Girony.
– Żeby mi nie wychodził nikt, kto nie został sprawdzony! – wołał strażnik pilnujący bramy. – Jest tu dwoje niewolników, uciekinierów! Mogli się schować między kolonistami.
Rodzeństwo wymieniło między sobą spojrzenia. A więc Drogo przedsięwziął środki ostrożności! Pod samym łukiem bramy jakiś młody kleryk trzymający pergamin sprawdzał wszystkich wychodzących, strażnik miejski zaś kazał każdemu odsłaniać głowę.
– Co teraz zrobimy? – zapytała Rotel, ściśnięta w tłumie.
Próbowali się wycofać, ale zwarta ciżba, protestując, popychała ich w kierunku bramy. Doszli do arkady, gdzie jakiś żołnierz spojrzał na nich obojętnie.
– Ty! – zwrócił się do Rotel. – Odkryj głowę.
Spojrzała bezradnie na brata. Nie mogła odmówić. Kiedy tylko odkryła jasne włosy, wielki dzban, niesiony przez mężczyznę idącego za nią, upadł na ziemię i rozbił się w kawałki.
– A niech to diabli!
Po głazach bramy