Ziemia przeklęta. Juan Francisco Ferrándiz
otwierają, jeśli zdecyduje się na życie u jego boku, i Eliza zaraziła się w końcu jego entuzjazmem. Dotychczas całym jej światem był ten zajazd, ale jak dla każdego niewolnika największą wartość miała dla niej wolność, to jej pragnęła. Teraz, kiedy zabrakło dziadka, nic jej tu już nie czekało, może poza małżeństwem z jakimś innym sługą.
– Jesteś pewna, że tego chcesz, Elizo? – bez ogródek spytał właściciel zajazdu. Patrzył na nią ze smutkiem. – I nie mówię o wyjeździe do Barcelony.
Zaskoczył ją. Zeszłej nocy, w obecności Galego, Oterio wydawał się pogodzony ze wszystkim. Teraz jednak dostrzegła w jego spojrzeniu coś, co jej się nie spodobało. Prawdopodobnie się o nią boi.
– Wyjdę za niego za mąż… zgodziłeś się przecież.
– Nie odpowiedziałaś mi, Elizo. Twoja rodzina pracowała od pokoleń jako niewolnicy, tak że nawet kiedy chciałaś sobie kupić jakąś używaną suknię, potrzebowałaś mojego pozwolenia. Lambert poprosił mnie tylko o jedno: żeby cię nikomu nie oddawać wbrew woli. Chcesz poślubić Galego?
– No, mimo wszystko to dobry człowiek – odpowiedziała nerwowo i bez przekonania. – Tak mi wczoraj mówiłeś. – Spuściła głowę. Była bardzo młoda i bała się, ale Galí obiecywał przecież, że się nią zaopiekuje i zapewni jej dobre życie. – Będę za wami tęskniła, Oterio.
Gospodarz także spuścił głowę, zawstydzony. Gdyby Eliza odmówiła, musiałby szukać innego sposobu, aby naprawić swój błąd. Ona jednak uległa czarowi tego łobuza.
– Masz moje błogosławieństwo, córko – powiedział bezsilnie.
Eliza była smukłą dziewczyną o delikatnych rysach twarzy. Ciemne włosy zwykle zakrywała, żeby nie przesiąkły tłuszczem z kuchni. Ale najbardziej przyciągały uwagę jej oczy: były wielkie, barwy miodu, okolone gęstymi, długimi rzęsami, promieniejące ciepłem. Do tego była wesoła i bystra. Dziesiątki młodzieńców z Carcassonne o stokroć wyższej pozycji niż Galí nie wahałoby się o nią starać. Co z tego, kiedy było już za późno.
– Wszystkim nam będzie smutno, że cię nie ma… klienci też będą niezadowoleni – dodał Oterio.
– Adovira zna nasze przepisy i jest zręczną kucharką.
Stary pogłaskał ją po policzku jak ojciec. Ta dziewczynka, która kiedyś wskakiwała na stoły, żeby śpiewać dla gości aż do chwili, kiedy wpadał dziadek i zabierał ją do kuchni, teraz była już niemal kobietą. Nie widział jednak w jej oczach blasku zakochania. Galí swoim wdziękiem omotał młodzieńczą prostoduszność. A jednak, jak się lepiej przyjrzeć… Cóż, nie dostrzegał miłości również w oczach większości żon, wydanych za mąż przez rodziców. On, Oterio, był jej panem, a dziewczyna dorosła już do zamęścia. Czyli naturalny porządek został zachowany. Poza tym była rozsądna, przywykła do hałasu i krzątaniny w gospodzie. Wiedziała też, jak sobie radzić.
Myślał o tym wszystkim, żeby uśmierzyć poczucie winy. Sprzedał ją, przekazał innemu, żeby spłacić dług.
– Najpierw Lambert, teraz ty… coś za dużo tych strat. – Na jego twarzy pojawiła się gorycz. – Starzeję się.
Eliza nie mogła powstrzymać łez. Była przestraszona. Najchętniej wyszłaby za mąż i została w Carcassonne… Ale Galí miał wielkie plany co do ich obojga – tam, w dalekiej Barcelonie. Twardo obstawał przy każdej ze swoich obietnic.
– Dziękuję, Oterio. Jak tylko będę mogła, wyślę wiadomość przez jakiegoś kupca.
– Będziemy tęsknili za tobą, Elizo.
– I za Galím? – Zabolało ją, że wzbudził w niej tyle lęków.
– Nie jesteś przecież naiwnym dzieckiem. Przypominasz swojego dziadka, więc nigdy nie trać czujności, obserwuj go – przestrzegł ją Oterio, specjalnie wspominając Lamberta. Miał nadzieję, że piekący ból w gardle pozwoli mu jednak mówić. Wziął dziewczynę za ręce. Nie były to ręce damy, szpeciły je ślady oparzeń i źle zabliźnionych skaleczeń. Pod jej anielskim wyglądem krył się charakter zahartowany ciężką pracą. – I jeżeli będzie trzeba gryźć, gryź!
Kiedy ustały deszcze, Oterio dał wolność Elizie i pozwolił jej opuścić zajazd w towarzystwie triumfującego Galego.
Pobrali się pewnego zimnego poranka w małej pustelni Świętego Jakuba i zaraz wyjechali z grupą domokrążców zmierzających do Narbony, gdzie Frodoí czekał na osadników. Do orszaku dołączały również rodziny z innych miast, których losy ta niepewna przygoda i tak niewiele miała zmienić.
Ślubu udzielił im kapłan, który zwykł spędzać więcej czasu w tawernie niż w parafii i który się rozpłakał na widok rozpromienionej Elizy w czarnej płóciennej sukni i białym welonie żony Oteria. Odjeżdżała, by już nie wrócić – zatem poślubne pożegnanie w zajeździe było wzruszające. Wszystkich dwadzieścioro służących obdarowało ich kocami, solonym mięsem i bochnami białego chleba. Oterio i jego rodzina ofiarowali im garść srebrnych monet i dwa grube płaszcze, by wytrzymali trudy podróży. Jesień dopiero się zaczynała, ale chłody już dawały o sobie znać.
Galí jak zwykle uwodzicielsko się uśmiechał. Zabierał stąd to, czego chciał. Elizę opłakiwano rzewnymi łzami i długo trzymano w uściskach. Weselnicy wyczerpali już wszystkie ostrzeżenia i argumenty, żeby ich powstrzymać od podróży do ponurej Barcelony. Teraz można już było tylko prosić Boga o opiekę nad nowożeńcami.
Kiedy poranne mgły się rozwiały, dołączyli do dwukółek, z trudem brnących po błotnistej drodze. Eliza i Galí szli pieszo – i wszyscy zgromadzeni w drzwiach zajazdu z żalem patrzyli za dzieciakami.
– To była najgorsza decyzja, jaką podjąłem w życiu – mruczał ponuro Oterio.
Adovira – od teraz już kucharka – otarła łzy i oznajmiła:
– Dokądkolwiek pójdzie, będą ją kochali, jak my tutaj.
Orszak pokonał drewniany most na rzece Aude; teraz, po deszczach, woda się podniosła i most niebezpiecznie się kołysał. Eliza machała ręką na pożegnanie.
Do Oteria podszedł Gogo, najlepszy przyjaciel Lamberta. Jego też nie traktowano tu jak niewolnika, zwrócił się zatem do właściciela z zupełną swobodą:
– Galí tego chciał od czasu, kiedy się dowiedział o podróży biskupa Barcelony. Po prostu nie mogę przestać myśleć o tym, jak korzystny był dla niego wypadek Lamberta.
Oterio i tak już czuł straszne wyrzuty sumienia, dlatego nie chciał dźwigać jeszcze jednego brzemienia.
– Gdybym zasiał wątpliwość w duszy Elizy, tylko by ją to dręczyło, Gogo. Już dość się napłakała.
– Ona nigdy by nie odeszła od dziadka… nawet dla Galego.
Oterio spojrzał na starego Gogo i zadrżał.
– Nigdy się nie dowiemy, jak było naprawdę, a ufam, że ona też się nie dowie. Wiem, że jej będzie dobrze, Gogo. W każdym razie taką mam nadzieję… przez wzgląd na pamięć Lamberta. A chociaż Eliza jest jeszcze prawie dzieckiem, potrafi o siebie zadbać. Niech Bóg ma ją w swej opiece…
3
Zrodzone z Ziemi dzieci przeżyły, a mnisi, ludzie poważni i głębokiej wiary, widzieli w tym znak Opatrzności. Nie pojawił się nikt, kto by poszukiwał dwójki rodzeństwa – a ród Tenes przestał istnieć, jak tyle innych w tamtych niespokojnych czasach. Znajdowano zresztą często samotne, zagubione dzieci.
Z pięciu frates trzech było już w zaawansowanym wieku, a do pracy w winnicy trzeba było młodych i silnych rąk. Chowano więc te dzieci jako niewolników w służbie klasztoru. Kiedy