Ziemia przeklęta. Juan Francisco Ferrándiz
Zresztą… jestem sługą i niewolnicą Oteria.
Galí pogłaskał dziewczynę po włosach z bezczelnym uśmiechem, który ją tak onieśmielał.
– Porozmawiam z nim. Jeżeli pozwoli ci jechać ze mną, przestaniesz być niewolnicą!
Eliza tego dnia nie miała ochoty na wysłuchiwanie obietnic bez pokrycia, dlatego westchnęła, mówiąc:
– Powiadają, że ten Frodoí to ambitny szlachcic, starał się podobno o jakieś bogate biskupstwo i za to go ukarano. Jeżeli zabiera ze sobą osadników, to po to, żeby pracowali na jego ziemi, a on będzie z nich ściągał podatki.
– Pewnie, że jest ambitny! Ale najważniejsze, że przy nim moglibyśmy jechać bezpiecznie. Wierz mi, Elizo, nasza przyszłość to tylko Barcelona!
– Ale… przecież ty tam nigdy nie byłeś! Przyjechałeś z Vernet – oponowała Eliza. I po chwili dodała: – Boję się, bo to granica.
Twarz Galego pociemniała. Nie był przyzwyczajony, żeby ktoś tak długo mu się opierał. Niemniej po chwili zrozumiał, o co chodzi, i spróbował się opanować.
– Moglibyśmy nawet otworzyć własny zajazd. Wyobrażasz to sobie? Byłabyś tam panią, bo przecież podzielę się z tobą wszystkim! Twoje dzieci będą się wychowywały jako wolni ludzie i niczego im nie będzie brakowało!
Eliza ze smutkiem pogładziła delikatnie płytę nagrobkową Lamberta. Mądry starzec chciał dla niej wszystkiego, co najlepsze, i nigdy by się nie zgodził na ryzykowny pomysł Galego. Dziadka już jednak zabrakło, a Galí nalegał. Powtarzała sobie, że to tylko piękny sen. Poza tym przecież Oterio nigdy nie pozwoli jej odejść, była zbyt cenna dla zajazdu. Ta myśl przyniosła jej ulgę.
Kiedy miała jakieś dwanaście lat, zaczęła się interesować pracą dziadka, który w zajeździe był kucharzem. Przy ogromnym ogniu odkrywała dzięki niemu tajemnice przypraw, poznawała sekrety zup i uczyła się rozpoznawać po zapachu ten jeden jedyny właściwy moment, kiedy należało zdjąć z ognia sztufadę. Rozwinęła w sobie wyjątkową intuicję, a Oterio wiedział, jak ją wykorzystać. Dziewczyna, pomagając Lambertowi, nauczyła się, jak wędzić ryby, solić mięso i przyrządzać wędliny. Do tego robiła świetne ciasta i nugaty, a także konfitury owocowe, które przechowywano w wielkich garach.
Goście wychwalali pod niebiosa kuchnię w zajeździe Oteria. Lambert razem z wnuczką czekali zawsze na te rzadkie chwile, kiedy przychodziły egzotyczne przyprawy, i od podróżników z dalekich krajów uczyli się przepisów, żeby następnie przyrządzać potrawy, dzięki którym cudzoziemcy czuli się jak u siebie w domu. Zajazd prosperował jak jeszcze nigdy dotąd, a jego sława rozchodziła się daleko po całym hrabstwie. Oterio traktował Elizę jak córkę, a ona wiedziała, że nigdy nie straci dachu nad głową.
W tej chwili chciała tylko płakać.
– Czasami myślę, Galí, że ty tak czy owak odejdziesz. – Wsparła głowę na jego piersi. – Jestem niewolnicą i moje miejsce zawsze będzie tutaj. – Zadrżała. – Zimno mi. Wracajmy do zajazdu.
Kiedy schodzili błotnistą ścieżką, oczy młodzieńca pociemniały.
Od pogrzebu Lamberta minęły już trzy dni.
Stary Oterio siedział w piwnicy tawerny wraz z pięcioma innymi mężczyznami, wszyscy milczeli, a na ich twarzach malowała się powaga. Gospodarz miał wrażenie, że ziemia otwarła mu się pod stopami. Patrzył na usypaną na starej beczce, na której zazwyczaj grali w kości i pili wino, górę srebrnych monet, jaką właśnie stracił – niemal nie zdając sobie z tego sprawy, owładnięty gorączką hazardu. Od lat nie przeżył równie koszmarnej nocy. Był wściekły, chciał cisnąć daleko trzy pożółkłe kostki do gry, przez które poniósł tak ogromną szkodę.
Galí się uśmiechał, rad z niewielkiej fortuny, jaką zdobył tej nocy. Oterio miał ochotę się na niego rzucić. Przyjął go z otwartymi ramionami, kiedy chłopak zjawił się w zajeździe, mówiąc, że jest wnukiem Gombaua, najlepszego towarzysza Oteria z czterech wojennych kampanii w służbie hrabiego Oliby z Carcassonne, aż do chwili, kiedy odszedł na służbę do hrabiego Sunifreda, kuzyna hrabiego.
Oteria i Galego łączył starannie skrywany pociąg do hazardu, obaj odwiedzali najbardziej plugawe tawerny Carcassonne, jednak aż do tej chwili nigdy nie grali przeciwko sobie. Zaczęli o północy z garstką oboli, ale po kilku drobnych zwycięstwach Oteria Galí namówił go do dalszej gry. Był to poważny błąd, jednak zupełnie zaślepiony grą Oterio nie przejrzał zamiarów chłopaka. Dopiero tuż przed świtem gospodarz zrozumiał – jeszcze ciągle otumaniony winem – że stracił więcej, niż miał.
– Te wszystkie pieniądze są konieczne do funkcjonowania zajazdu, Galí. On żywi wiele rodzin i niewolników – powiedział znękany, wskazując kupkę monet. – Otworzyłem przed tobą drzwi mojego domu z racji przyjaźni, jaka mnie łączyła z twoim dziadkiem, a teraz…
– Taki jest hazard, Oterio – mruknął Galí bez krzty litości.
– Ale ja ich potrzebuję! – nalegał zrozpaczony gospodarz. Język mu się plątał po winie.
Galí uśmiechnął się obłudnie i popchnął kupkę monet w stronę Oteria.
– Przecież wiesz, czego chcę… Mówiłem ci o tym.
Gospodarz wytrzeszczył oczy. Nagle wszystko do niego dotarło. Więc dlatego poszli do tawerny tej nocy! Miał ochotę pobić chłopaka.
– Przecież wiesz, że Eliza jest dla mnie jak rodzona córka… a zajazd bez niej to już by nie było to samo. Zakochałeś się, ale przyniesiesz jej nieszczęście! Gdyby żył Lambert…
– Zostaw starego w spokoju. Eliza jest młoda i piękna. Zasługuje na wolność! Będzie dobrą żoną i szczęśliwą matką.
Oterio zmarszczył brwi. Galí, od kiedy tu przyjechał, dzielił swój czas pomiędzy tawerny, grę i kobiety. Stary wiedział, że chłopak nie kocha Elizy, ale dostrzega jej zalety i potrzebuje tej dziewczyny, zamierza ją wykorzystać. Ta pewność sprawiła, że poczuł ucisk w żołądku, ale cóż – znalazł się w potrzasku. Musiał odzyskać to, co stracił. Gdyby Lambert tu był, Oterio nigdy by się nie odważył ustąpić wobec żądania Galego.
– Zatem po czterech pokoleniach to ty, Oterio, ściągniesz na siebie hańbę jako ten, który doprowadził do utraty słynnego zajazdu nad rzeką Aude – zimno stwierdził Galí.
Obecni poruszyli się niespokojnie na ławach. Oterio patrzył na srebrne pieniądze na beczce. Już nazajutrz nie będzie miał czym zapłacić za mięso ani za paszę dla zwierząt. Wszystko wskazywało na to, że zajazd popadnie w ruinę, a świadkowie – kumple Galego, którzy razem z nim balowali – z pewnością się postarają, żeby imię Oteria w Carcassonne okryło się niesławą. Nie mógłby znieść takiego poniżenia.
– Proszę cię tylko… ona nie powinna się o tym dowiedzieć – rzekł Oterio, wzdychając z rozpaczą.
– Ja lubię dziewczyny pełne zapału i wesołe. Nie szukam niewolnicy. Pójdzie ze mną z własnej woli, będzie wiedziała tylko to, co jej powiem, i będzie myśleć tak, jak ja sobie tego życzę. Chcę bez chwili zwłoki pojechać do Narbony i przyłączyć się do orszaku nowego biskupa Barcelony. – Skrzywił się błazeńsko. – Eliza będzie mi towarzyszyła jako moja żona, z twoim błogosławieństwem.
– W porządku, Galí. Eliza jest twoja – zgodził się gospodarz. Był zdruzgotany, zaciskał tylko pięści. – Jeśli ją skrzywdzisz, liczę, że będziesz się smażył w piekle.
Dwa dni później Eliza ujrzała puste stoły, oświetlone szarością kolejnego pochmurnego ranka. Służba już tam była i w kuchni rozpalono ogień. Ta chwila spokoju była ulubionym momentem dnia starego Lamberta. Elizie wszystko przypominało dziadka. Płakała, przyjmując