Ziemia przeklęta. Juan Francisco Ferrándiz
nie może być przypadek! Na tę zapomnianą ziemię znowu patrzy cały świat!
– Mówisz o Bogu – nieufnie powiedział Frodoí.
– To ty jesteś tym, na którego czekali moi przodkowie – odparła zagadkowo Goda. – Przyniosłeś nam ze sobą nadzieję!
Frodoí jeszcze chciał zapytać, ale zapomniał o co, widząc ogień w oczach Gody. Stali twarzą w twarz i żadne się nie cofało, chociaż powinno. W końcu on wykonał gest, jakby chciał ją pocałować, ale odwróciła się szybko.
Od jedenastu lat żyła w małżeństwie z impotentem Nantigisem, a tu nagle Frodoí rozbudził w niej dawno zapomniane uczucia. No, ale ledwie go znała… poza tym był biskupem. Gdyby mu pozwoliła na awanse, ściągnęłaby na swą duszę wieczne potępienie.
– Mój mąż już się musiał zorientować, że mnie nie ma – powiedziała speszona. – Muszę wracać.
Frodoí nie mógł teraz wprost uwierzyć w to, co zamierzał zrobić.
– Muszę cię znów zobaczyć, Godo. – Był świadom swoich grzesznych zamiarów, ale nigdy wcześniej nie czuł czegoś podobnego. Siła, która biła od tej kobiety, przyciągała go do niej z nieodpartą mocą.
– Zawarliśmy umowę w obliczu moich przodków – rzekła Goda niepewnie. – Oni cię uznali za godnego… i ja także. Witamy z radością ciebie i ludzi, których przyprowadziłeś. Wkrótce znów się zobaczymy.
Posłała mu ostatnie spojrzenie, którym wyraźnie prosiła, żeby jednak zrezygnował – i odeszła.
Frodoí jeszcze przez chwilę został w krypcie, musiał się uspokoić. Stracił nad sobą kontrolę. Goda najwyraźniej rzuciła na niego urok.
Osadziłbym na tronie hrabstwa najgorszą szumowinę z ludu, byle by tylko zobaczyć pożądanie w twoich oczach, pomyślał i w tym samym momencie zrozumiał, że to uczucie może stać się jego największą słabością.
10
Rotel zbudziła się obolała. Cały świat gwałtownie falował. Znajdowała się w klatce z drewnianych bali, na wozie, który ciągnęły dwa muły. Razem z nią wieziono trzy młode kobiety i dwie dziewczynki – wszystkie spośród kolonistów. Powstrzymywały łzy, a kiedy dziewczyna krzyknęła, błagały, żeby umilkła. Podjechał do nich jakiś mężczyzna i zamknął jej usta uderzeniem.
– Dokąd nas wiozą?
Tamte wzruszyły ramionami. Jechali przez pustkowie kamienistą ścieżką, co już samo w sobie było prawdziwą męką.
– Kim oni są? – pytała nadal Rotel.
– Mówili coś, że ich panem jest Drogo de Borr.
Chyba gorzej być nie mogło.
Pod wieczór dotarli do jakiejś wioski, złożonej z kamiennych podcieni wzniesionych na nagim zboczu góry. Dwaj katalońscy chłopi rozmawiali z żołnierzami. Dali pięć owiec i jedno jagniątko za jedną z młodych kobiet i dwie dziewczynki. Rotel nic nie mówiła, wcale nie czekał jej lepszy los.
Kiedy zapadła noc, zatrzymali się w dąbrowie. Po paru godzinach pojawili się dwaj jeźdźcy, otuleni pelerynami i w saraceńskich turbanach. Dwie pozostałe kobiety zaczęły się modlić, a Rotel przeklinała ludzkość za jej okrucieństwo. Porywacze żywo dyskutowali z nowo przybyłymi i już po chwili wyciągnęli dwie dziewczyny z klatki. Rotel została sama. Saraceni zapłacili żołnierzom złotem. Jeden z kupujących, w czarnym turbanie, przyjrzał się jej z ciekawością. Schowała się w kąt, ale podszedł jeszcze bliżej.
– Jak masz na imię? – spytał z cudzoziemskim akcentem.
Miał może dwadzieścia lat. Zauważyła, że jest przystojny. Nosił zadbaną brodę, czarną jak agat.
– Ta nie, Malik! – ryknął głośno jeden z porywaczy i poszturchując, odciągnął go od klatki.
Ostatnie spojrzenie, jakim Saracen obrzucił Rotel, odchodząc, wydało jej się obietnicą, której niestety nie mógł spełnić. Wóz znowu ruszył. Zaczęło padać i Rotel rozpłakała się, skostniała z zimna. W lesie słychać było wycie wilków. Wolałaby, by trafił między te bestie niż do Drogo. W końcu zapadła w niespokojny półsen, a kiedy ją obudzili szarpnięciem, wóz stał już przy jakiejś czarnej bryle, ciemniejszej od nocy. Przeszył ją ostry ból. Poznała to miejsce, śniła o nim. Na szczycie stromego skalistego wzgórza wznosiła się otoczona murem forteca z bastionem pośrodku i osobną wieżą. To był zamek Tenes, domowe ognisko jej rodziny! Teraz, zrujnowany, wyglądał dziwacznie.
– Witaj w gnieździe swojego pana, słynnego Drogo de Borr.
Rotel chwyciła się prętów klatki, ale zmuszono ją do zejścia z wozu. Droga na szczyt była kręta, a trzeba ją było pokonać pieszo. Przewiązali dziewczynę sznurem w pasie i pilnowali, żeby nie próbowała skoczyć w przepaść.
Jedynym wspomnieniem, jakie pozostało jej z tej fortecy, było milczenie i wrogie spojrzenie kobiety, która nie była jej prawdziwą matką, Rotel czuła to…
Przeszli przez bramę na główny dziedziniec. Rotel zobaczyła włócznie z harpunami, topory, drewniane tarcze i sterty mieczy przykryte wełnianymi derkami. W wielkich kadziach zgromadzone było ziarno na zimę.
Głównym budynkiem była stojąca na skale kwadratowa wieża. Pomieszczenia na dole cuchnęły wilgocią i rdzą. Zgromadzeni tam żołnierze przyglądali się Rotel niczym zgłodniałe dzikie zwierzęta.
Teraz przypomniała sobie też jakieś inne odpryski zdarzeń z tego ponurego zamku.
W milczeniu weszli na górę, do sali tronowej.
Z belek zwisały żelazne lampy napełnione woskiem. Ściany były udekorowane skórami niedźwiedzi i rogami jelenimi, nawet o kilkunastu rozgałęzieniach. Na wielkim dywanie leżały cztery młode kobiety – obwieszone klejnotami, ale okryte tylko przejrzystą gazą. Rotel jeszcze nigdy nie widziała takiego bogactwa ani nie czuła piękniejszych zapachów niż ich perfumy. Na podwyższeniu stał tron, na którym niezdarnie wyryto smoka. Siedzący na tronie Drogo patrzył na nią przez zasłonę długich włosów. Wśród pięknych niewolnic blady mężczyzna przypominał niepokojący cień.
Drogo wstał z tronu i podszedł do Rotel. Bezwstydnie dotykał jej twarzy, blond włosów i miękkiej linii młodzieńczych piersi pod podartą tuniką.
– Jesteś najpiękniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widziałem. Miałaś być faworytą w moim haremie, ale teraz mam co do ciebie inne plany. Tego dnia, kiedy polowaliśmy w pobliżu klasztoru Świętej Afry, ktoś, kto przybył tam ze mną, zobaczył cię wśród winnic i wiedział, że jesteś inna, że posiadasz dar, którego nie można zmarnować. Możliwe, że to właśnie dziwne zrządzenie losu nas tam przywiodło, kiedy ścigaliśmy jelenie… – ciągnął tajemniczo. – Gdy byliśmy tam po raz drugi, pomyślnie przeszłaś tę próbę.
Rotel zadrżała. Zrządzenie losu, o którym mówił Drogo, przywiodło ją z powrotem do zamku Tenes, jej pierwszego domu, chociaż ten szlachcic wydawał się o tym nie wiedzieć. Bóg – a może diabeł – wydobył z zapomnienia ród Tenes dla swojej wiecznej, niezgłębionej walki.
Zjeżyły się jej włosy na karku, zaczęła szybciej oddychać. W sali był jeszcze ktoś, za jej plecami. Poczuła dotyk na szyi; niewolnice zaczęły krzyczeć. Stanęła nieruchomo, jakby ostrzeżona nagłym instynktem.
Po jej ramieniu wiła się długa na piędź skolopendra olbrzymia. Trucicielka uchwyciła się kołnierza jej tuniki. Dziewczęta, znowu krzycząc, schowały się za tronem. Rotel, przerażona, spojrzała na posadzkę.
Przed nią wznosił głowę ogromny, ciemny wąż, z gatunku, jakiego nigdy dotąd nie widziała.
– Nie pochodzi stąd, to kobra