Ziemia przeklęta. Juan Francisco Ferrándiz
– Władza Humfryda pochodzi od króla, moja od Boga! Napisałem już do arcybiskupa Hinkmara z Reims, doradcy króla. On bez wątpienia zdoła doprowadzić do zgody w tej materii.
Sunifred skinął głową w absolutnym milczeniu, podziwiając przy tym pewność siebie młodego biskupa. Przypuszczalnie Frodoí przypisze sobie całą zasługę… jednak po najeździe Saracenów zeszłego lata sytuacja miasta była godna pożałowania. Rada w dalszym ciągu prowadziła tyleż gorące, co jałowe dyskusje. Goccy panowie uważali tę decyzję za znakomity punkt wyjścia do dalszych działań, natomiast Frankończycy obawiali się, że w jej efekcie skurczą się posiadłości należące do królestwa Francji.
Wicehrabia zwrócił się do biskupa, żeby mu przedstawić swoją jedyną wątpliwość:
– A kto będzie bronił waszych kolonistów, jeżeli ich zaatakują? Kapitan Oriol i garstka jego ludzi?
Frodoí zmarszczył brwi. Nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Poza Koronowanym Miastem wolni chłopi byli ciągle narażeni na niebezpieczeństwo, a on nie miałby jak ich obronić.
– Bóg się nimi zaopiekuje.
– Zaatakowano was zaraz po przyjeździe w te strony – upierał się wicehrabia – a wy nadal nie znacie ogromu zagrożenia, jakie czai się tuż za murami!
Biskup i w tym wypadku chciał okazać stanowczość. Czasy wszędzie były trudne, ale należało w końcu zrobić ten maleńki, chociaż niełatwy krok po to, żeby dotrzymać umowy z Godą.
– Będą woleli takie ryzyko niż śmierć głodową swoich rodzin w ciągu najbliższej zimy!
Isembard towarzyszył Guisandowi, Nilo i Inverii w drodze przez pustkowia w stronę doliny rzeki Llobregat. Przed nimi wznosiła się góra Montserrat, budzący przestrach masyw, górujący swoimi licznymi kolosalnymi szczytami nad krajobrazem.
– Powiadają, że te góry zbudowali giganci – odezwał się Guisand. – Wyglądają jak nie z tego świata, a oprócz pasterzy i może kilku pustelników nikt tam nie mieszka.
– Tkwi w nich jakaś magia… – ze strachem mruknął Nilo.
– Wcale nie jest pewne, że nikt więcej tam nie mieszka. Wśród tych nieprawdopodobnych szczytów muszą się kryć jakieś tajemnice… – zauważył przesądny Inveria.
Udali się w kierunku źródeł rzeki ścieżką wiodącą do Urgell, gdzie młodzieniec miał zostać przedstawiony hrabiemu Salomó. Przyłączyli się do nich – bez większego entuzjazmu – dwaj synowie innego wasala Kawalerów Marchii, których ojciec, Gontario z Betii, za stary, żeby wydobyć broń ze skrzyni, widział w Isembardzie jedyną nadzieję na przyszłość.
Isembard jechał na koniu, którego mu pożyczył jakiś chłop. Obiecał go oddać albo za niego zapłacić, kiedy tylko zdobędzie jakieś środki. Nogi miał obolałe, ale już mu się udawało utrzymać nieźle równowagę, nawet podczas jazdy kłusem. Mijali po drodze ogromne pustkowia i fortalicje zniszczone przez Saracenów albo przez Drogo de Borr. Rycerze dawali mu także instrukcje co do broni. Ostatecznie przyjął do wiadomości tę twardą prawdę, że uratowanie Rotel nie było teraz możliwe, nawet przy pomocy tych starych rycerzy.
Guisand zachęcał go jednak, żeby każdej nocy wyobrażał sobie, jak ją uwalnia. Był bowiem zdania, że żołnierz powinien zawsze żywo pamiętać o tym, z jakiego powodu wyciąga z pochwy miecz podczas każdej walki – nieważne, szlachetnej czy haniebnej. Rotel umiała się obronić, i kiedyś nadejdzie dzień, gdy Isembard będzie w stanie ją odszukać. A tymczasem Bóg pozwoli mu przyjrzeć się takiemu życiu, jakie wiódł jego ojciec – zawsze w walce w obronie tej zniszczonej ziemi. Tylko tych kilku rycerzy widziało w nim przyszłego następcę ojca, natomiast większość – ledwie sługę z klasztoru. W każdym razie Guisand z Barcelony wierzył w niego bezwarunkowo.
– Miniemy najpierw wieżę starego Adaleua z Llobregat – mówił Guisand, kiedy już zjedli skromny posiłek składający się z solonej ryby i chleba. – Był jednym z nas. Strzegł przejścia przez drewniany most na rzece Llobregat i w imieniu hrabiego pobierał mostowe. Założył tu osiedle złożone z dziesięciu rodzin i garści zbrojnych wasali. Ale od lat mieszka samotnie i z nikim się nie zadaje.
Droga do wieży przestała istnieć. Szli tam, ogarnięci złym przeczuciem, a nieco dalej spostrzegli stado sępów krążących po niebie. Kiedy dotarli nad brzeg rzeki, okazało się, że nie ma też śladu mostu. Wieża się zawaliła, a z gruzów wystawały poczerniałe belki. Wieś wydała im się zbyt cicha.
– To mi się nie podoba – rzekł Inveria. – Atak musiał nastąpić bardzo niedawno.
Kamienne domki stały nietknięte, inwentarz był w środku. Z małej pustelni czuć było zapach śmierci. Weszli do środka i ich oczom ukazał się okropny widok.
Z belek zwisał tuzin martwych ciał w stanie rozkładu. Kołysały się w pyle, a sznury trzeszczały; wszędzie unosiły się chmary much. Kawalerowie przeżegnali się, przejęci zgrozą. Nie dało się tam oddychać.
– Czy to robota Saracenów? – chciał wiedzieć wstrząśnięty Isembard.
– Nie. Spójrz na to – wskazał Guisand. – To jego podpis…
Na ołtarzu wyryto niezdarnie sylwetkę smoka.
– Drogo de Borr!
Młody Isembard wybiegł na zewnątrz i zwymiotował. Inni wyszli za nim, równie wzburzeni.
– To ostrzeżenie. Drogo wie, że wyruszyliśmy, by stawić mu czoło. Może też wie, że odnaleźliśmy następcę rodu Tenes, i rzuca nam wyzwanie?
– W jaki sposób mógłby się o tym dowiedzieć? – spytał młodzieniec. Wszystko wskazywało na to, że jego tajemnica była znana w całej marchii.
– Wszędzie ma swoje oczy i uszy, a my minęliśmy po drodze kilka zamków.
– Synowie Gontaria gdzieś zniknęli! – zwrócił ich uwagę Nilo.
Musieli odejść, kiedy tamci weszli do pustelni…
Isembard przyjął w końcu do wiadomości to, przed czym dotąd się wzbraniał: oto ci trzej starzy rycerze, którzy mu towarzyszyli, kurczowo trzymali się przeszłości, nie widząc tego, co się dzieje tu i teraz. Szlachta gocka nie uważała Isembarda za następcę ojca, Kawalera Marchii. Jego rodowód to była dzisiaj najwyżej legenda.
– Musimy iść dalej aż do Urgell – ze smutkiem, ale zdecydowanie mruknął Guisand.
– Nie!
Gwałtowny protest Isembarda zatrzymał wszystkich w miejscu.
Nie umiał się dobrze posługiwać bronią, ale dzięki mnichom znał historie o dawnych bohaterskich czynach. Umiał spojrzeć na wszystko z innej perspektywy i, jako wychowanek klasztoru, wiedział, że bywa i tak, że stal nie wystarcza do zwycięstwa.
– Mnisi z klasztoru Świętej Afry mówili, że ludzie bardziej wierzą w legendy niż w rzeczywistość, bo w legendach działają siły wyższe, a to właśnie wstrząsa ludźmi. Kawalerowie Marchii już zniknęli z powierzchni ziemi, więc nikt za nami nie pójdzie, jeśli nie stworzymy własnej, nowej legendy. Ludzie muszą uwierzyć, że Bóg jest po naszej stronie!
– Co chcesz przez to powiedzieć, młodzieńcze?
– Już od wielu dni nie wspominam o Rotel, bo i ja wreszcie zrozumiałem, że Drogo jest zbyt groźny. Nikt nie zaryzykuje życia i majątku dla starej, dawno przepadłej nadziei. Trzeba zacząć od nowa, tak jak to zrobił mój ojciec i inni.
– Jest nas tylko czterech, Isembardzie! – przypomniał Inveria.
– I właśnie dlatego powinniśmy teraz poszukać wojowników, którzy też nie mają nic do stracenia – ciągnął Isembard z błyszczącymi oczyma. – Nie po to jednak, żeby walczyć przeciwko