Bandyci i celebryci. Jarosław Sokołowski
I to nie ja złamałem zasady w 2000 roku. One się dewaluowały przez całą dekadę lat 90. Wtedy zaczęły rządzić pieniądze, a nie zasady. Jaki ja byłem rozczarowany, jaki to był dla mnie zawód, gdy poznałem prawdziwą twarz starej pruszkowskiej recydywy. Gdy przez lata nasiąkałem ich opowieściami o charakterności i zasadach. Nagle zacząłem z nimi obcować i cały ten czar prysnął, bo poznałem ich prawdziwe oblicza. Zobaczyłem, że to nie są tytani, lecz zwykli ludzie z wielkimi ułomnościami. Kim są tak naprawdę recydywiści? Gównem! Oni sobie nawet soli pod celą nie pożyczają.
– Ciągnęło cię kiedykolwiek, by wrócić na gangsterską ścieżkę, do dawnych kumpli?
– Nigdy. Od czasu, gdy zostałem świadkiem koronnym, nie mam takich ciągot. Można powiedzieć, że zmądrzałem. Wziąłem się za biznes, za pisanie książek. Mam jak zarabiać na życie.
– Podobno jednak starzy zaproponowali ci w 2013 roku włączenie się w reaktywację „Pruszkowa”. Było ponoć takie spotkanie w hotelu Hilton, między innymi ze „Słowikiem” i „Wańką”. Wybaczyli ci, że na nich zeznawałeś?
– Było tam kilkunastu najważniejszych gangsterów i kilku prawników. Wtedy powychodzili na wolność i kombinowali, jak odzyskać dawne znaczenie. Wiedzieli, że beze mnie będzie im trudniej, bo zawsze byłem doskonałym organizatorem i miałem dobre pomysły. Może chcieli mnie udobruchać, aby potem wystawić na cel tak jak „Pershinga”? A ja chciałem, żeby przeprosili za jego śmierć i za to, że grozili mojej rodzinie. Nie chcieli jednak tego zrobić.
– Jaki mieli plan na reaktywację grupy?
– Taki, że teraz wszyscy siedzą.
– Ludzie rozpoznają cię czasami na ulicy, mimo że twoja twarz nie jest powszechnie znana?
– Zdarza się to od czasu do czasu. Na tyle jednak jest to krzepiące, że takich przypadków nie ma wiele.
– Zatem nie grozi ci dekonspiracja jako świadkowi koronnemu?
– Do tej pory sprzedało się około dwóch milionów książek o mnie. Wszystkie moje zdjęcia w tych książkach są albo zaciemnione, albo mam kominiarkę, albo widać mnie i tylko kawałek twarzy w lustrze. Staram się uchylać jedynie rąbka tajemnicy. Pamiętaj, że każdą książkę przeczytało kilka osób – to spora część społeczeństwa. Ci ludzie żyją w tej samej przestrzeni publicznej co ja, zatem nie dziwię się, że niektórzy z nich mnie rozpoznają. Na przykład na siłowni czy w innych miejscach, gdzie przebywam. Zwykle są zdziwieni, że jestem normalnym facetem. Ja w sumie jestem skromny i staram się nie błyszczeć, nie rzucać się w oczy. Nie noszę Versace ani złotych łańcuchów. Natomiast bardzo dbam o to, żeby nie być rozpoznawalnym. Ale mimo to niektóre osoby mnie rozpoznają. Niedawno miałem taką sympatyczną historię. Czekam na wizytę u lekarza. W poczekalni było ze 30 osób, w tym policjant z ZOŚK-i. Nagle przychodzą dwie laski, takie, od których trudno oderwać wzrok. Chętnie postawiłbyś im najdroższego drinka na dyskotece. Nagle jedna patrzy na mnie i prawie oniemiała. A ja to widzę i już się krępuję. Coś tam ze sobą porozmawiały i gdy odważyły się do mnie podejść, zapytały: „Pan Jarek Sokołowski?”. „Tak, tak” – co miałem ciąć głupa i udawać, że jestem kimś innym. A one na całą poczekalnię: „O Jezu, pan Sokołowski!”. A tam siedzi kilkadziesiąt osób, które nie wiedzą, kim jest Jarek Sokołowski. I patrzą na mnie z pytaniem w oczach: kim on jest? Czułem się zażenowany i bardzo głupio.
– Zdarzyło ci się rozdawać autografy?
– Rozdaję bardzo dużo autografów, sporo ludzi prosi mnie o spotkanie i podpisanie książki. Jestem popularny i czuję się zobowiązany podpisać książkę, jeśli ktoś ją kupił. Ile mi to czasu zajmie? Pięć minut. Nie mogę odmówić, gdy jakiś człowiek zadał sobie trud i przyjechał po autograf.
– Ale to może być niekoniecznie czytelnik, tylko kiler, który zechce cię odstrzelić.
– Ale ja nie jestem sam, zawsze mam ochronę.
– Co dało ci większą popularność: gangsterka czy książki?
– Zdecydowanie książki. Ale z kolei bez gangsterki nie byłoby mojej obecnej sławy.
– Zawsze miałeś dobry kontakt z mediami, wyglądało nawet, jakbyś go szukał.
– Starałem się mieć dobre relacje z dziennikarzami. Niestety – dziennikarze to są też ludzie, ze wszystkimi ułomnościami. Taki Piotr Pytlakowski, z którym miałem dobry kontakt do czasu wydania pierwszej książki, potem się ode mnie odwrócił. Moja popularność tak go pierdolnęła, że koniec. To samo jest z Sylwestrem Latkowskim i innymi dziennikarzami, z którymi w tej chwili jestem w konflikcie. I to tylko dlatego, że chcieli pisać ze mną książki, a ja ich nie wybrałem.
– To temat na oddzielną opowieść, do której pewnie jeszcze wrócimy w tej książce. W latach 90. stałeś się jednak w pewnym sensie ulubieńcem dziennikarzy. Ciebie zawsze było dużo w mediach. O „Kajtku”, „Bolu” czy „Parasolu” rzadko kiedy się wspominało.
– Wówczas w mediach mafia pruszkowska to byli „Masa”, „Kiełbasa” i „Pershing”. Przez chwilę głośno jeszcze było o „Słowiku”, gdy ułaskawił go Wałęsa. Starzy z zarządu tak naprawdę od kontaktów z mediami mieli mnie. Oni oglądali filmy o chłopcach z ferajny i ojcach chrzestnych. Zawsze przy kieliszku wpajali mi pseudosycylijskie zasady: „Pamiętaj, Jarek, ty będziesz znany, na świeczniku, a my będziemy sobie siedzieć na zapleczu, jeść pizzę i decydować o losach całej Polski”. Takie bzdury wtedy snuli.
– To prawda, mało się o nich pisało. W tamtym czasie choćby „Parasolem” zainteresowałem się chyba raz czy dwa. Raz młoda prostytutka przyszła do redakcji i żaliła mi się, że ona i jej koleżanki nie chcą jeździć na zamówienia „Parasola”, bo jest wyjątkowo perwersyjny i brutalny. Opowiadała, że kiedyś z jego powodu wyskakiwała przez okno zajazdu w Nadarzynie.
– Sam widzisz, że to byli osobnicy dość prymitywni i nie nadawali się nawet do kontaktów z prostytutkami, a co dopiero z mediami. Oni się nie wychylali do mediów. W ogóle byli leniwi i do roboty się nie wyrywali. Ja byłem pracowity i ambitny, w pewnym momencie odpowiadałem za cały mafijny aparat przemocy w Polsce. Czy naprawdę wierzysz w to, że „Baranina” albo Fanchini byli szefami szefów, bo mieli pieniądze? To nie jest Italia i nie Ameryka, że rządzi ten, kto ma pieniądze. My mieliśmy rosyjskie wzorce, rządził ten, kto miał aparat przemocy, siłę. Aparat przemocy na polecenie starych podporządkowałem sobie ja. Byłem człowiekiem, któremu podlegała cała gangsterska Polska.
– To również dawało ci popularność.
– Oczywiście, że tak. Hasło „Masa” otwierało wszystkie drzwi. Pokazać się ze mną było wtedy w dobrym tonie. Brylowałem na rautach polityków czy biznesmenów. Ten chciał poklepać mnie po plecach, a inny wypić ze mną lufę. Dobrze, że to nie była era smartfonów, bo pewnie chcieliby robić ze mną selfie. Ile byłoby teraz kompromitacji różnych polityków.
– Dlaczego do was, bądź co bądź przestępców, lgnęli politycy, artyści, sportowcy, biznesmeni?
– Dlatego, że byliśmy sławni i – poprzez nasz aparat przemocy – mieliśmy władzę. Podam ci przykład wiceministra finansów w tamtym czasie. Czy mogłem być mu do czegoś potrzebny? A jednak byłem. Do kogo poszedł, gdy stolarze opóźnili się z wykonaniem mu kuchni? Do mnie. I jaki on był szczęśliwy, gdy wysłałem do niego ekipę „Mięśniaków” i wpierdolili tym stolarzom.
– Inni byli gangsterzy zazdroszczą ci popularności. Jak myślisz czemu?
– Może nie tyle popularności, ile pieniędzy. Przeliczają sobie dwa miliony książek razy 35 złotych i wychodzi im monstrualna góra pieniędzy. Myślą, że zagarniam całość. Stąd biorą się ich frustracje i nieprzespane noce. Sukces rodzi nienawiść. Zazdroszczą mi,