Bandyci i celebryci. Jarosław Sokołowski

Bandyci i celebryci - Jarosław Sokołowski


Скачать книгу
jedno spotkanie. To było godziwe honorarium, czemu więc miałbym odmówić? Spotkanie miało się odbyć w hali Arena, którą on wynajął. Sprzedał kilka tysięcy biletów – niemal wszystkie! – a moja gaża wzrosła dwukrotnie. Powiedziałem o tym policjantom i tak naprawdę to oni storpedowali spotkanie. Potem chcieliśmy zorganizować takie spotkanie na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich, ale ludzie prezydenta Poznania powiedzieli nam, że w ich mieście tego nie zrobimy, bo on nie chce mieć problemów z policją.

      – Jeździsz na spotkania z czytelnikami?

      – Nie, z zasady w żadnych grupowych spotkaniach nie biorę udziału.

      – Zatańczyłbyś w Tańcu z gwiazdami? Miałeś taką propozycję?

      – Tak – zaraz po tym, jak ukazała się moja druga książka, występowałem w programie Polsatu Państwo w państwie. I wtedy zaproponowano mi udział w Tańcu z gwiazdami. Otrzymałem też propozycję występu w kilku innych programach, m.in. w jednym kulinarnym, gdzie miałem chodzić w fartuchu i kominiarce oraz bić uczestników. Zupełnie chory pomysł, ale teraz agresja i wulgaryzmy sprzedają się najlepiej. Jednak to byłaby kompromitacja dla mnie i instytucji świadka koronnego.

      – Odrzuciłeś te wszystkie oferty telewizyjne?

      – Oczywiście, gdyż były dla mnie uwłaczające.

      Rozdział 2. Dekadencja „Pruszkowa”

      DEKADENCJA „PRUSZKOWA”

      Połowa lat 90. to czas, gdy najsłynniejszy polski gang podbijał kraj. Gangsterzy czuli się wtedy w zasadzie bezkarni, a bossowie byli swego rodzaju celebrytami, nie tylko dla półświatka. Wielu polityków, artystów czy biznesmenów było przekonanych, że w dobrym tonie jest po prostu znać kogoś z miasta.

      Jak to wówczas wyglądało, przypomina Jarosław Sokołowski „Masa”.

      – Opowiem o imprezie, która miała miejsce na Torwarze. Wówczas Bogdan T., przewodniczący Rady Gminy Centrum, kandydował na prezydenta Warszawy. Znaliśmy się bardzo dobrze, on był swego rodzaju łącznikiem w kontaktach między samorządową elitą a „Pruszkowem”. Był też prezesem Polskiego Związku Hokeja, a ja – jak wiesz – miałem w życiu hokejowy epizod. Wtedy na jego zaproszenie pojechałem na mecz hokejowy na Torwar. I tam między tercjami zorganizowano przyjęcie dla VIP-ów. Katering, biba, wódka się leje, czyli normalnie. Wchodzę, i co widzę? Wszyscy najważniejsi notable Warszawy w jednym miejscu, facjaty znane z pierwszych stron gazet. Trochę mnie to przystopowało. „Ale co tam, chuj z nimi” – pomyślałem, i pakuję się do środka. Wtedy byłem panem świata, a przynajmniej Polski. Tak mi się przynajmniej wydawało.

      – Gdy cię zobaczyli, to zapewne uciekali w popłochu?

      – Wprost przeciwnie. Gdy tylko wszedłem, Bogdan T. mówi: „Poznajcie, to ››Masa‹‹”. Od razu zaczęli do mnie podbijać, poklepywać. Każdy chciał się ze mną napić. Mało brakowało, a rozdawałbym autografy. Między drugą a trzecią tercją zrobiła się już całkiem rodzinna atmosfera, a po meczu wszyscy byli już zakolegowani. Takie to były czasy – zabawa z gangsterami nie stanowiła wówczas niczego nagannego. Gangster był wtedy celebrytą.

      Przejdźmy jednak do właściwej historii, która miała miejsce w warszawskim klubie Dekadent.

      Paweł D. nie był co prawda członkiem władz stolicy, lecz jedynie pobliskiego Sochaczewa. Ten biznesmen, radny i członek zarządu miasta Sochaczew także miał znajomości w zarządzie „Pruszkowa”. Tyle że nie w samorządowym, ale gangsterskim. Dobre układy wyrobiła mu właściwie jego była małżonka, do której słabość czuł Leszek D. znany szerzej jako „Wańka”. On i jego brat Mirosław D., pseudonim „Malizna”, to legendy gangsterskiego świata. Podobnie jak Andrzej Z., ksywa „Słowik”, który w tej historii odegrał także pierwszoplanową rolę.

      Wszystko zaczęło się w klubie Dekadent (dawne kino WZ) na warszawskiej Woli. Ponoć starzy pruszkowscy upatrzyli sobie Dekadenta – tak jak wiele innych lokali – na pralnię pieniędzy. Gangsterzy przejmowali w tamtym czasie knajpy, dyskoteki, hotele czy kluby go-go – nie wykładając przy tym złamanego grosza. Tak też miało być w przypadku Dekadenta. Klub najpierw wpadł w oko „Wańce”, który ponoć wysłał tam jako forpocztę swojego syna Adama. Miał on już na swoim koncie drobne sukcesy. Nic wielkiego – na przykład wymuszenie od pewnej firmy turystycznej z Mokotowa kilku bezpłatnych voucherów na miesięczny wypoczynek na Teneryfie dla siebie, kumpli i towarzyszących im dziewczyn.

      „Młody Wańka” ponoć zjawił się w Dekadencie i oznajmił, że jest właścicielem domu mody na ulicy Chmielnej. Trochę prawdy w tym było, bo ojciec kupił mu tam sklep z ciuchami. Swoim zachowaniem i wyglądem ujął właścicieli. Z czasem obdarzali go coraz większym zaufaniem. Za jego sprawą remont klubu zlecono Pawłowi D., przedsiębiorcy z Sochaczewa.

      Jednak „Masa” mocno powątpiewa w rolę „Młodego Wańki” w tym dealu.

      – To był szczeniak. Jakby taki przyszedł odzyskiwać długi czy cokolwiek, to każdy by mu powiedział: „Wypierdalaj stąd!”, i tyle.

      – Ale on nie zjawił się tam, żeby odzyskać dług, lecz jako przyszły inwestor – upieram się przy wersji, która jest mi znana.

      – A kto by go brał na poważnie jako biznesmena? No proszę cię, bądź poważny. Inwestor wygląda trochę inaczej. To jest dospawana ideologia – były gangster nie daje za wygraną.

      – W sumie nie wiem, jak on wyglądał – odpuszczam epizod z Adamem D. – Wróćmy do kwestii związanych z remontem Dekadenta, których pewnie nie pamiętasz, bo nie robiłeś w budowlance. Według moich ustaleń było tak:

      Gdy doszło do rozliczenia, okazało się, że rachunek jest tak duży, iż właściciel klubu nie jest w stanie go uregulować. Wówczas sochaczewski biznesmen zwrócił się o pomoc do „Wańki” i „Słowika”, wcześniej dając właścicielom klubu ostatnią szansę na zatwierdzenie kosztorysu. Ostrzegając ich przy tym:

      – Znam ludzi, którzy skutecznie i boleśnie potrafią wyegzekwować pełną należność za remont.

      Kilka tygodni później Paweł D. umówił się z dłużnikami w remontowanym klubie. Na spotkanie nie przyszedł jednak sam. Towarzyszyła mu rzekomo kilkudziesięcioosobowa grupa mężczyzn. Młodzi, dobrze zbudowani – ubrani w skórzane kurtki i dresowe spodnie – w żaden sposób nie przypominali inwestorów. Co jakiś czas któryś z osiłków odchylał kurtkę, by zaszpanować zatkniętym za pasek pistoletem. Aluzje były wyraźne. Napastnikom przewodzili „Wańka” i „Słowik”.

      – Jesteśmy organizacją ludzi szanujących się – przedstawili się właścicielom Dekadenta.

      – Ja i pan Andrzej stanowimy rząd organizacji. Ja jestem ministrem kultury, a on to minister obrony – „Wańka” wskazał na „Słowika”.

      – Macie szczęście, że nie dopuścimy go do głosu, bo by was wystrzelał – miał powiedzieć Leszek D. do wystraszonych szefów klubu.

      Po czym wyjął notes i zaczął kolejno wyczytywać nazwiska, adresy i dane osobowe współwłaścicieli Studia Art.

      – Jesteście winni naszemu znajomemu 100 tysięcy złotych i tyle samo nam za podjęcie interwencji. Wiemy, gdzie mieszkacie, gdzie pracują wasze żony i uczą się wasze dzieci. Macie 48 godzin. Do tego czasu oddacie pieniądze albo przekażecie udziały spółki – obwieścił zebranym „Słowik”. I ostrzegł, że kontakt z policją skończy się dla biznesmenów tragicznie.

      Dwa dni później klub należał już do „Pruszkowa”. Szybko powołano nową radę nadzorczą, w której znalazła się także była żona sochaczewianina, syn „Wańki” i Krzysztof S. – znany menedżer muzyczny.

      Jednak od tego czasu szefową w Dekadencie


Скачать книгу