Wojna makowa. Rebecca Kuang
student, bratanek sędziego, odjechał w kierunku stolicy odprowadzany wiwatami wznoszonymi przez gromady pijanych chłopów.
W tym roku miejscowi notable poczuli się nieco zażenowani faktem, że jedyne wolne miejsce w Sinegardzie sprzątnęła ich pociechom sprzed nosa prosta sierota ze sklepu. Ośrodek egzaminacyjny otrzymał w tej sprawie kilka anonimowych zapytań. A kiedy Rin stawiła się w ratuszu, by dopełnić formalności, zatrzymano ją na okrągłą godzinę, w ciągu której urzędnicy próbowali wydobyć z niej przyznanie się do winy. Na pewno bowiem ściągała.
– Macie rację – rzuciła. – Odpowiedzi dostałam od głównego egzaminatora. Uwiodłam go swym młodym, jakże ponętnym ciałem. Przyłapaliście mnie.
Wciąż nie wierzyli, że dziewczyna, która nie odebrała formalnego wykształcenia, mogła zdać keju.
Pokazała im ślady po oparzeniach.
– Nie mam wam nic do powiedzenia – stwierdziła. – Nie mam, ponieważ nie ściągałam. Nie macie żadnego dowodu. Uczyłam się do tego egzaminu. Okaleczałam się. Czytałam tak długo, że paliły mnie oczy. Strachem niczego ze mnie nie wydobędziecie. Dlatego że mówię prawdę.
– Zastanów się nad konsekwencjami – syknęła urzędniczka. – Czy ty w ogóle rozumiesz powagę sytuacji? Za to, co zrobiłaś, możemy unieważnić twój egzamin i wtrącić cię do więzienia. Umrzesz, zanim zdołasz spłacić wszystkie grzywny. Ale jeżeli przyznasz się w tej chwili, być może zdołamy sprawę wyciszyć.
– Nie, nie. To wy powinniście zastanowić się nad konsekwencjami – odparła spokojnie Rin. – Jeżeli unieważnicie mój egzamin, wyjdzie na to, że ja, prosta sklepikarka, okazałam się na tyle sprytna, że oszukałam wasz sławetny system zapobiegania ściąganiu. Z czego wypłynie taki oto wniosek, że gówno się znacie na swojej robocie. Idę o zakład, że sędzia pokoju z rozkoszą pozwoli wam wziąć na siebie winę za to oszustwo, prawdziwe bądź nie.
Tydzień później oczyszczono ją ze wszystkich zarzutów. Sędzia pokoju oświadczył oficjalnie, że ogłoszone wyniki obarczone były „przypadkowym błędem”. Nie nazwał Rin oszustką, ale i nie potwierdził jej wyniku. Urzędnicy egzaminacyjni prosili, by nie rozpowiadała o swoim wyjeździe, przyprawiając prośbę nieporadnymi groźbami, iż w razie nieposłuszeństwa zatrzymają ją w Tikany.
Rin świetnie wiedziała, że to zwykły blef. Przyjęcie w poczet studentów sinegardzkiej akademii równało się otrzymaniu cesarskiego wezwania. Wszelkie próby utrudniania wykonania związanych z tym obowiązków – nawet jeśli utrudniającymi byli przedstawiciele władz prowincji – równały się zdradzie stanu. Z tego samego powodu także Fangowie nie mogli zapobiec wyjazdowi Rin – bez względu na to, jak bardzo pragnęli zmusić dziewczynę do zamążpójścia.
Rin nie potrzebowała dalszego uprawomocnienia czy zgody: ani ze strony władz Tikany, ani miejscowych notabli. Mogła nareszcie wyjechać. Znalazła sposób, by wyrwać się z wioski, i poza tym nie liczyło się nic.
Formularze zostały wypełnione, a listy nadane. Rin została zarejestrowana i miała rozpocząć studia w Sinegardzie pierwszego dnia następnego miesiąca.
Pożegnanie z Fangami nie było – co zrozumiałe – hucznym wydarzeniem. Nikt z zainteresowanych nie miał ochoty udawać, że perspektywa rozłąki przepełnia mu serce szczególnym smutkiem.
Jedynie Kesegi, przyrodni brat Rin, dał dowód szczerego rozżalenia.
– Nie jedź – załkał, ściskając poły jej podróżnego płaszcza.
Przyklęknęła i ścisnęła dłoń chłopca.
– I tak musiałabym cię niedługo zostawić – zauważyła. – Gdybym nie przeniosła się do Sinegardu, przeprowadziłabym się do domu męża.
Kesegi za nic nie chciał jej puścić.
– Nie zostawiaj mnie z nią – poprosił dramatycznym szeptem.
Rin poczuła silny skurcz żołądka.
– Nic złego cię nie spotka – szepnęła mu na ucho. – Jesteś przecież chłopcem. I jej synem.
– Ale to nieuczciwe!
– Takie jest życie, Kesegi.
Chłopczyk rozpłakał się na dobre, ale Rin uwolniła się z jego silnego jak imadło chwytu i wstała. Próbował jeszcze uwiesić się na jej talii, lecz odepchnęła go, znacznie mocniej, niż zamierzała. Oszołomiony Kesegi zatoczył się do tyłu, rozdziawił buzię i zaczął zawodzić wniebogłosy.
Rin odwróciła wzrok od zalanej łzami buzi i udała, że z przejęciem poprawia paski torby.
– Och, zamknijże się! – Ciotunia Fang złapała synka za ucho i uszczypnęła tak mocno, że przestał płakać, a następnie przeniosła wściekłe spojrzenie na Rin, która stała w drzwiach w swym prostym podróżnym stroju. Miała na sobie lekką bawełnianą bluzę i dwukrotnie już zszywane sandały. Swoje jedyne ubranie na zmianę schowała w wiszącej na ramieniu połatanej torbie, do której spakowała również tom Mengziego, zestaw pędzelków pisarskich – podarek od nauczyciela Feyrika – oraz niewielką sakiewkę. W tej jednej torbie zmieściła cały swój ubogi dobytek.
– Sinegard pożre cię żywcem. – Usta ciotuni Fang nieprzyjemnie zagrały.
– Zaryzykuję – rzuciła Rin w odpowiedzi.
Ku wielkiej uldze dziewczyny urząd sędziego pokoju zaopatrzył ją w dwa taele, mające pokryć koszty podróży – zobowiązywała go do tego moc cesarskiego wezwania. Rin i nauczyciel Feyrik zdołali okazyjnie, za półtora taela, wykupić dwa miejsca w jednym z wozów karawany zmierzającej na północ, do stolicy.
– Za czasów Czerwonego Cesarza samotna panna na wydaniu, wioząca w dodatku swój posag, mogła swobodnie przejechać od południowych krańców Prowincji Koguta po najdalej wysunięte na północ wierzchołki gór Wudang. – Nauczyciel Feyrik nie potrafił powstrzymać pedagogicznych zapędów, kiedy wsiadali już do wozu. – W naszych czasach nawet żołnierz nie ujedzie w pojedynkę dwóch mil.
Gwardziści Czerwonego Cesarza nie patrolowali górzystych rejonów Nikan już od bardzo dawna. Samotne podróże po rozległej sieci dróg cesarstwa stanowiły znakomity sposób na spełnienie marzeń osób pragnących na własnej skórze przekonać się, jak wygląda rabunek, zabójstwo bądź pożarcie przez wygłodniałych bandytów. Bywało, że wszystkie trzy marzenia spełniały się jednocześnie – niekoniecznie we wspomnianej kolejności.
– Wasze pieniądze opłacają nie tylko miejsce na wozie – zauważył przewodnik karawany, chowając monety do kieszeni. – Żyją z nich również ci, którzy dbają o wasze bezpieczeństwo. Nasi ludzie są najlepsi w swoim fachu. W razie spotkania z Trupą przepędzimy ich raz-dwa.
Nazwą Trupa Czerwonej Dżonki posługiwał się religijny kult złożony z różnego autoramentu bandytów i opryszków, rozsławiony po drugiej wojnie makowej kilkoma próbami zamachu na życie cesarzowej. Ostatnimi czasy grupa rozpłynęła się we własnym micie, lecz wciąż pozostawała żywo obecna w wyobraźni Nikaryjczyków.
– Z Trupą, powiadasz? – Nauczyciel Feyrik w zadumie pogładził kosmyki brody. – Od wielu lat nie słyszałem tej nazwy. Czyżby nadal grasowali po kraju?
– W ciągu ostatniej dekady nieco przycichli, ale od czasu do czasu pojawiają się plotki. Podobno widywano ich w okolicach Kukhonin. Ale nic to, jeśli szczęście nas nie opuści, nie natkniemy się nawet na ich ślady. – Przewodnik poklepał się po skórzanym pasie. – Czas załadować wasze pakunki. Chcę wyruszyć przed porą największego upału.
Karawana brnęła przed siebie przez trzy tygodnie,