Zjadaczka grzechów. Megan Campisi
owsianka, zjadam łyżka za łyżką. Szoruję miskę aż do ostatniego ziarenka. Po zjedzeniu odchylam się do tyłu jak ona. Zjadaczka Grzechów głęboko oddycha i mówi:
– Te grzechy są teraz moje. Zabiorę je ze sobą w milczeniu do grobu.
Siedzi nieruchomo jak obraz. Czekam. Aż wreszcie jej dłoń z mocnym klapnięciem ląduje na moim udzie. Wtedy do mnie dociera, dlaczego czekamy.
– Te… grzechy są teraz moje… – zaczynam jakimś wysokim, obcym głosem. – Zabiorę je w milczeniu ze sobą do grobu.
Wydaje mi się, że powinnam coś poczuć, jakąś zmianę. Jak wtedy, gdy po raz pierwszy dostałam miesiączki. Wtedy czułam tylko skurcze. Teraz jest mniej więcej tak samo, tyle że czuję skurcz w żołądku, bo zjadłam tak dużo naraz. A także jakieś łaskotanie na języku. Boję się, że zwymiotuję. Zjadaczka Grzechów, wstając, obrzuca mnie spojrzeniem i niemal niedostrzegalnie kręci głową, ale widzę to, rozumiem. Nie wolno mi niczego zwrócić.
Przy wychodzeniu gospodyni ostrożnie wtyka kilka monet w rękę Zjadaczki Grzechów, starając się za wszelką cenę uniknąć dotknięcia jej dłoni.
Dwa kroki za domem rzygam na skraju drogi. Zjadaczka znowu chwyta mnie za ucho.
– Nic nie mogę na to poradzić! – piszczę, gdy kolejny skurcz wstrząsa moimi jelitami. Jej pięść mocno trafia mnie od dołu w podbródek, a moje zęby zatrzaskują się tak mocno, że boję się, czy się nie połamały.
Nie wolno mi się odzywać.
Ciągnie mnie dalej drogą i muszę połknąć połowę tego, co mam w ustach. Reszta ścieka mi po podbródku, kiedy niezdarnie kuśtykam za nią.
Puszcza mnie dopiero, kiedy jesteśmy z powrotem w mieście. Skurcze w moim żołądku zdążyły już osłabnąć. Znowu obrzuca mnie spojrzeniem, przygląda się uważnie, ale tym razem czeka. Pociągam nosem i skinieniem potwierdzam. Potakuje w odpowiedzi. Pierwszy raz okazała mi troskę.
– Nikt nie znał tej starej – mówi jakaś sąsiadka trochę za głośno. Może po to, żeby wyjaśnić, dlaczego ciało zaczęło się psuć. Albo dlaczego nie ma żadnej trumny.
– Gdybyśmy tylko znali jakichś jej krewnych – dorzuca inna, patrząc szeroko otwartymi oczami, ale domyślam się, że nie mówi prawdy. Musiało upłynąć wiele dni, zanim znaleźli ciało. A i tak tylko z powodu chmary szczurów i robactwa. To jej kondukt pogrzebowy.
Wszystkie znaki w izbie wskazują, że ta kobieta trudniła się uzdrawianiem – u okna suszą się majeranek i szałwia, na małej drewnianej półeczce widzę rurkę do lewatywy na zatwardzenie, jest także korzeń mandragory i martwa gołębica do robienia amuletów miłosnych. Wygląda na to, że właśnie tym zmarła ostatnio się zajmowała. Gracie Manners mówiła, że niektóre zielarki używają do swoich amuletów miłosnych krwi niemowlęcia, ale moja matka powiedziała, że to tylko takie gadanie, warte tyle, co ośle łajno. Amulety miłosne to jest biała magia – wyjaśniła. Tylko w czarnej magii używa się krwi. Krwi oraz innych złych rzeczy, jak włosy wyrwane przy pełni księżyca albo woskowe figurki. Rozglądam się po izbie, szukając śladów czarnej magii, ale nie widzę nic takiego.
Sąsiadki wyłożyły już sól, pora, czosnek i chleb do Prostego Zjadania. Nikt nie przyniósł śmietanki.
– Przyniosłam sól – syczy jedna z sąsiadek przez chusteczkę przytkniętą do nosa. – I pora. – Patrzy na pozostałe. Tamte odwzajemniają spojrzenie. Śmietana jest droga wczesną wiosną.
Wreszcie pojawia się jakaś sąsiadka z dzbanuszkiem mleka.
Skąpstwo: czosnek.
Kiedy wreszcie zasiadamy do Zjadania, sąsiadki szybko znajdują jakiś pretekst, żeby zostawić swoje poczucie winy za sobą. Dobrze, że ich nie ma, bo rzygam teraz bez przerwy u stóp martwego ciała. Rzygam od samego smrodu zgnilizny. W końcu zostaje mi już tylko zielonożółta żółć z kroplami krwi z mojego napiętnowanego języka, ale moje wnętrzności dalej nie ustają. Między skurczami Zjadaczka Grzechów podaje mi kawałki potraw. To robota głupiego: kęs i wymioty, kęs i wymioty. Ona sama w tym czasie wylizuje mleko ze spodka aż do ostatniej kropli i przeżuwa każdą okruszynę chleba. Na dźwięk rozgniatania pora w jej zębach – jest suchy i łykowaty – rzygam jeszcze bardziej, od samego zapachu cebuli. Wreszcie wypowiada końcowe słowa i robi znak Stwórcy nad gnijącym ciałem.
Schodzimy po schodach. Nigdy nie myślałam, że można w ciągu jednego dnia przejść aż tyle ich stopni. Jakaś sąsiadka wyciąga w naszą stronę pensa, kiedy zanurzamy się w gęstniejący mrok. Nogi mi się trzęsą jak u świeżo narodzonego cielaka, ale idę za nią. Bo niby gdzie jeszcze mogłabym pójść?
Chce mi się płakać, gdy nagle zatrzymujemy się przed domem jakiegoś kupca. Jeszcze nie koniec.
Dlaczego musimy słuchać tylu Wyznań i odprawić tyle Zjadań jednego dnia? – pytam domu.
Ponieważ dusze nie są na usługi młodych kobiet jak ty – odpowiada dom. – To ty im służysz.
Korytarz jest obwieszony tkaninami, czerwonymi jak język. To kolor, jakiego nigdy nie widziałam wśród materiałów do prania. Znam dobrze błękit indygo spleciony z czerwienią. Indygo to barwa ubrań zwykłych ludzi, ponieważ farba w tym kolorze jest tania i wytrzymuje przez lata wiele prań. Ale tutaj to jest jasna, bogata czerwień. Pomyślałam, że to właśnie kolor wnętrza ludzkiego ciała – otwartych ust, zagryzionych warg, cipki.
Trumnę wystawiono w dużej sali, wykładanej drewnianymi panelami. W świetle lichtarzy pełnych grubych świec z pszczelego wosku widać wiszące na ścianach obrazy. Aż podskakuję mimo woli, gdy jeden z obrazów nagle się porusza i dopiero po chwili dociera do mnie, że to tylko lustro. Moje czarne włosy wiszą w nieładzie. Moje oczy są jak małe, czarne punkty. Ale moja kanciasta twarz jest różowa. Moje wargi też są jasne jak te zasłony na ścianach. Pewnie od rzygania.
Przeklęte rzyganie – mówię do zwierciadła.
Otwieram usta, żeby zobaczyć swój język. Czarna litera „Z” wije się jak wąż, dokładnie tak, jak powiedziała Lee. Język wokół niej jest czerwony i obrzmiały. Monstrualny. Sama jestem monstrum. Odwracam się od lustra.
Wtedy dzieje się coś dziwnego. Do sali wchodzi pokojówka, żeby ją odkurzyć, zupełnie jakby to był zwykły dzień. Omiata jeden świecznik po drugim, a potem zbliża się do półki nad kominkiem. Nawet przy Zjadaniu u ciała zielarki były jakieś emocje. Poczucie winy, które dręczyło skąpe sąsiadki, ale jednak emocje. A tu nic. Nikt nie siedzi przy trumnie. Nikt nie płacze w rogu. Jest tylko pokojówka spełniająca swoje obowiązki. Zerkam na Zjadaczkę Grzechów. A ona patrzy na pokarmy.
Na wieku trumny rozłożono kilka rzeczy, które znam: ziarna gorczycy za kłamstwo, chrząstki za gniew, gorzkie zioła za pomijanie modlitw. Są także pokarmy, których odniesienia do grzechów nie znam: coś, co wygląda jak suszony owoc dzikiej jabłoni nadziewany grzybami. Z boku jest jednak grzech, o którym coś wiem, ponieważ szeptano o tym przerażające historie. Głowa jagnięcia ugotowana w mleku jego matki. Zgwałcenie dziecka.
Znowu zaczynam się trząść. Ale to przychodzi gdzieś w głębi. Gdybym wiedziała, gdzie przebywa moja dusza, powiedziałabym, że to stamtąd. Zjadaczka Grzechów także zatrzymuje się na moment, ale to trwa dosłownie chwilę. A potem już siada na stołku i je.
Przyglądam się, jak przeżuwa ziarna gorczycy, rozgryzając ich cienkie skórki. Zostawia kilka na koniec. A potem podaje mi na dłoni.
Powinnam stąd uciec. Wybiec przez drzwi i wrócić z powrotem do więzienia. Błagać, żeby mnie powieszono – tylko za moje własne grzechy i za te kilka, które zjadłam dziś rano, żeby jedynie one obciążały