Zjadaczka grzechów. Megan Campisi

Zjadaczka grzechów - Megan Campisi


Скачать книгу
kto jest bardziej nieszczęsny niż aptekarze? – pytam żuka zastygłego obok kamienia.

      Żebracy, zbieracze łajna – wylicza. – Ci, co wyprawiają skóry.

      Przypominam sobie, że na rzece jest zakręt, znany jako Potok Łajna. Rzeka w tym miejscu zwalnia i płynie szeroko, w powietrzu roznosi się smród gnijących resztek świńskich wnętrzności, zostawionych tu przez rzeźników, i wszystkich odchodów z miasta, przyniesionych i wyrzuconych do wody przez zbieraczy łajna, żeby rzeka zabrała je ze sobą. Cała okolica wokół tego zakrętu także nazywa się Potokiem Łajna. Śmieciarze, którzy zwożą z miasta wszystkie odpadki, palą je w tym miejscu pod gołym niebem. I pewnie tam właśnie mieszkają również barwiarze używający indygo. Przy ich pracy cuchnie tak ohydnie, że muszą mieć siedziby w pewnej odległości od zamku. W tej Krainie Łajna zbiera się i porzuca wszystkie najgorsze smrody świata. Nie ma miejsca równie nieszczęsnego jak ta okolica. Przychodzi mi więc do głowy, że właśnie tam mieszka zjadaczka grzechów.

      Potok Łajna znajduję bez trudu, kiedy tylko zaczynam kierować się nosem. Najpierw jest rzeźnia i pole, gdzie się pali śmieci. Potem mijam wysypisko odchodów i ścieżkę prowadzącą na dziedziniec barwiarzy. Przechodzę nawet obok dawnego Domus Conversorum, wielkiej kamiennej budowli, spękanej jak czerstwy suchar, w której za panowania starego króla musieli mieszkać Żydzi, kiedy już nawrócili się na nową wiarę. Nic dziwnego, że ten dom także znajduje się w Krainie Łajna.

      Za tym wszystkim jest jeszcze jedna wąska dróżka. Domy stoją przy niej blisko siebie, pochylone w stronę rzeki, jakby miały zaraz się do niej osunąć i zatonąć. Na jednym z nich, pośrodku uliczki, widzę wiszącą nad drzwiami starą mosiężną tabliczkę z literą „Z”, zupełnie taką samą jak ta na mojej obroży Słomiany dach jest przeżarty pleśnią, ściany wołają o naprawę, ale dom jest piętrowy, z okiennicami. Drzwi nie są zaryglowane, więc otwieram je jednym ruchem.

      Tamta siedzi na jakimś stołku, w ręku trzyma dzbanek. Odpędza mnie ruchem dłoni, nawet nie patrząc. Ale nie wiem, gdzie miałabym pójść, więc zostaję.

      Jej ciało jest ciężkie. Wydaje się ogromna, choć wątpię, żeby była wyższa ode mnie. Średniego wzrostu. Musiała zjeść chyba z tysiąc grzechów. Jej głowa zatrzymuje się w połowie kolejnego łyku, jak gdyby nasłuchiwała, a potem się obraca.

      Nie ośmielam się spojrzeć wprost na nią, ale czuję, jak jej spojrzenie powoli przesuwa się po mnie w górę i w dół niczym jakaś mucha. Moja litera „Z” połyskuje w świetle ognia z paleniska. Oddech tamtej zatrzymuje się na chwilę, a potem nagle dudni głucho jak worek ziarna rzucony na ziemię. Wreszcie obraca się w stronę paleniska i pociąga następny łyk ze swojego dzbanka.

      – Co mam zrobić? – pytam. Mam na myśli teraz, ale także w ogóle. Co mam zrobić?

      Jej głowa znowu kołysze się luźno jak u marionetki. Sporo już pociągnęła.

      Spoglądam w dół. A potem w górę. Czy wolno mi na nią patrzeć? To zjadaczka grzechów, ale ja także nią jestem. Nie wiem, jak mam się zachować.

      Zerkam w końcu. Ma duże oczy, ciemne jak kasztany. Starannie zaplecione włosy o barwie miodu. Jej skóra także jest miodowa. Zjadaczka jest ładna, ale mam wrażenie, jakby coś się w niej zepsuło i już nie dało się naprawić. Czka i podaje mi dzbanek. Czuję jakiś zapach, kiedy wyciąga rękę. Szczypior. I wtedy w mojej głowie pojawia się obraz. To ona. Młodsza. Mniejsza. Ale to ta sama zjadaczka grzechów, która przyszła zjeść grzechy mojej matki.

      Nadal trzyma dzbanek w wyciągniętej ręce. Nigdy nie próbowałam alkoholu.

      Co masz do stracenia? – pyta dzbanek.

      Biorę go od niej i przechylam. Ciepły płyn spływa po moich wargach i policzku. Pali język tak ostro, że nagle wyrywa mi się krzyk. Wystarczyło ledwie kilka kropel w gardle i zaczynam gwałtownie kasłać, aby wyrzucić z siebie ten ogień. Tamta zabiera dzbanek.

      – Co powinnam… – znowu próbuję pytać. Ale zanim te słowa zdążyły wydostać się z moich ust, tamta podrywa się ze stołka i chwyta mnie za twarz. Czuję, jak jej palce wbijają się mocno w moje kości policzkowe, a kciuki w mój podbródek. Przemyka mi przez głowę myśl, że ona chce wydłubać mi oczy. Odpycham ją swoimi silnymi rękami praczki. Ale nie, nie chodzi jej o moje oczy. Chodzi o usta. Zaciska mi je mocno, wbijając paznokcie w policzki i podbródek. Jestem prawie tak samo silna jak ona, ale skoro nie robi nic gorszego niż zamykanie mi ust, zaciskam szczęki i milknę. Potrząsa moją głową mocnym, ostrym gestem. Mogłaby mi wybić zęby, gdybym ich nie zacisnęła. Przesłanie jest jasne, równie wyraźne, jakby wypowiedziała je na głos: Nie wolno mi się odzywać. Nawet do niej.

      Wraca na swój stołek. A ja znajduję jakiś brudny dywanik przy ogniu.

      Jestem zjadaczką grzechów – mówię do czerwonych węgli. – Ale co to właściwie znaczy?

      To znaczy, że już nigdy nie zobaczysz uśmiechu w niczyich oczach – odpowiadają węgle.

      To znaczy, że już nigdy nie poczujesz dotyku niczyjej piersi w uścisku.

      To oznacza, że już nigdy nie usiądziesz, chichocząc, razem z Tomem albo Lee, jedząc jeżyny i obserwując pikujące jaskółki.

      Węgle dalej syczą i strzelają. Zasłaniam uszy rękami; nie chcę słuchać ich słów, które z siebie wypluwają, ale i tak przebijają się prosto do mojego serca.

      Nigdy nie wyjdziesz za mąż.

      Nigdy nie urodzisz dziecka.

      Nigdy nie będziesz miała kochanka ani nawet dobrej przyjaciółki.

      Jedyną osobą, jaką będziesz miała kiedykolwiek, jest ona.

      Patrzę teraz na nią, Zjadaczkę Grzechów, zastygłą postać wpatrującą się w ogień.

      Martwota znowu zakrada się do mojego serca. Ściskam mocno pierścień taty, chowając go w obu dłoniach.

      Ona teraz jest moją rodziną – mówię do pierścienia.

      Mam dach nad głową. Mam ogień, przy którym mogę się ogrzać. To są dobre rzeczy. Jeszcze raz spoglądam na Zjadaczkę Grzechów. Jej ciało mocno wypełnia suknie. Zawsze marzyłam, żeby mieć taki piękny kształt. Ciało pełne obfitości. Też taka będę.

      Martwota pełznie teraz wolniej. Rozluźniam palce ściskające pierścień taty. Mój język nadal pulsuje, kiedy zapadam w sen zwinięta na brudnej szmacie.

      Budzi mnie szturchnięciem nogą. Jest ranek. Ma na sobie ten sam strój, ale jej włosy są teraz związane z tyłu. Siedzę w milczeniu otępiała i osłaniam ramiona szmatą. Ogień zgasł i chłód wczesnowiosennego poranka wyziera ze wszystkich kątów.

      Tamta podchodzi do drzwi i czeka. Szybko podciągam pończochy, opuszczam spódnicę, rozpuszczam włosy i poprawiam obrożę. Czuję, jak palą mnie policzki. Na każdym mam cztery skaleczenia w kształcie półksiężyca, ślad jej paznokci z minionej nocy. Mój język dalej jest opuchnięty, ale mniej obolały. Jestem strasznie głodna.

      Na palenisku zauważam stary żelazny kociołek pokryty pajęczyną. Tamta patrzy na mnie i prycha. Znów nawet nie musi wypowiadać tych słów: Jedzenie to nasza praca.

      Na zewnątrz dostrzegam czterech chłopców, którzy próbują wypłoszyć jakiegoś żuka spod kamienia. Kiedy Zjadaczka Grzechów wychodzi z domu, podrywają się jak mali żołnierze.

      – Wyznanie Bernarda Haringtona – mówi najpulchniejszy z nich. Spogląda na pozostałych.

      Każdy z nich wypowiada swoją wiadomość, wzywając ją na Wyznanie Grzechów albo ich Zjadanie. Ten pulchny potakuje, kiedy wszyscy skończyli, po czym na powrót zajmują się swoim kamieniem. To musi być jakiś duży żuk.

      Nie


Скачать книгу