Zjadaczka grzechów. Megan Campisi
po tym, jak rozciął sobie rękę przy naprawie miejskiego młyna. O tym, jak posłałam po doktora, ale ten tylko omiótł tatę wzrokiem i powiedział, że za te pieniądze, jakie mam, to on nic nie może dla niego zrobić. O tym, jak tata poprosił mnie, żebym mu opowiedziała, co widzę za oknem i jak w ogóle mu nie przeszkadzało, że opowiadam bardzo szczegółowo o wszystkim, co udało mi się zauważyć, nawet o tym, jak chmury zmieniały kształty na niebie. Rozmyślałam o tym, jak nie mogłam się zdobyć na to, żeby wezwać zjadaczkę grzechów i jak zrobiło się za późno. Pewnego ranka, kiedy zagrzewałam mleko, tata po prostu skulił się w sobie i wyzionął ducha, zostawiając po sobie martwe ciało, jak łupinę, i mnie, zupełnie samą na świecie. Jego cień został w naszym domu jeszcze przez wiele tygodni. Ale nie taki ciemny jak cień, tylko jak puste miejsce w kształcie mojego taty. Widziałam je kątem oka i odwracałam się, pewna, że tam będzie. Ale kiedy patrzyłam w to miejsce, nie było niczego.
Najgorsze było to, że nie miałam z kim porozmawiać o swoich spostrzeżeniach, jak choćby o tym, że gdy płukałam ręce w balii, zobaczyłam pająka. Albo o tym, że potrafiłam zrobić fale na rzece, szarpiąc skraj suchych prześcieradeł do góry i na dół, do góry i na dół.
Próbowałam opowiadać o moich spostrzeżeniach naszej sąsiadce Bessie. Była dla mnie bardzo miła za pierwszym razem, kiedy przyszłam porozmawiać, śmiała się i nazywała mnie głupią gąską, tak jak dawniej moja matka. Ale z upływem dni zauważyłam, że odrobinę kuli się w sobie na mój widok. Dni przeszły w tygodnie, a ona już tylko wzdychała głośno, kiedy stawałam na progu, jak gdybym mogła jej nie usłyszeć, gdyby sobie tylko westchnęła cichutko.
Próbowałam rozmawiać z kotem, który lubił polować w chaszczach mojego zarośniętego ogrodu. Albo mówiłam do wiązki suchych kwiatów, które matka trzymała nad kominkiem. Starałam się jak mogłam choćby pozdrowić te parę osób, które jeszcze przynosiły do mnie pranie. Żeby usłyszeć ich „Pięknie dziękuję” i powiedzieć „Nie ma za co” w zamian. Czasami przemawiałam do ich ubrań podczas prania, jak gdyby były ludźmi, którzy je nosili. Ale nie słyszałam odpowiedzi. Więc chociaż wiedziałam, że nie cieszy się na mój widok, czekałam na Bessie, spoglądając zza okiennicy, i kiedy widziałam, że wychodzi do swojego ogródka przy kuchni, wybiegałam szybko, żeby podzielić się z nią jakąś wiadomością.
A potem pewnego dnia, kiedy klęczała w ogródku, a obok niej leżało sześć brudnych marchewek, jedna, pamiętam, była trochę grubsza i zdeformowana, jak złamany palec, podeszłam do niej, żeby jej opowiedzieć o kruku, który dziobał kawałek starej skóry. Ale ona podniosła się, zanim nawet doszłam do tego miejsca ze skórą.
– Nie, nie, przestań. Ja już nie mogę! – zawołała. – Nie jestem twoją mamą. Muszę się opiekować Tomem i Lee. Nie mogę jeszcze tobą.
– Jesteś moją sąsiadką – powiedziałam.
– O, tak. Spełniłam już swój sąsiedzki obowiązek z nawiązką. – Zasypała mnie słowami. – Potrzebujesz krewnych i masz ich całe mnóstwo nad rzeką. Idź tam ze swoją paplaniną, tym całym gadaniem o tym, co wywąchał pies tego ranka albo że jakaś chmura miała kształt jagnięcia.
Krewni. To naprawdę ostatnia rzecz, jakiej mi teraz potrzeba.
Minęły dwa dni. Rankiem trzeciego dnia dziewczęta skazane na powieszenie wyszły z celi. Strażnik nawet nie mrugnął, kiedy spytałam:
– Co będzie ze mną?
Zostało nas już tylko kilka. To nawet lepiej ze względu na dzbanek na szczynę. Jest tylko jeden i gdy w celi jest tłoczno, dzbanek napełnia się tak szybko, że musimy sikać w kącie. Gdybym wiedziała wcześniej, ile sików zbiera się w więzieniu, przyniosłabym cebrzyk, żeby je zbierać. W niektórych miejscach chętnie skupują stare siki. Razem z matką używałyśmy ich do wybielania płótna, a folusznicy potrzebują ich do czyszczenia świeżej wełny. Używają ich także farbiarze, ale nie wiem dokładnie do czego.
W celi zjawiają się nowe dziewczyny. Dzbanek na siki znowu się przelewa. Tym razem dużo złodziejek, wśród nich są też cztery siostry, które pracowały w królewskiej kuchni i miały obyczaj sprzedawać na boku niezjedzone resztki ze stołów królowej Bethany, kiedy ze swoim dworem zatrzymywała się w mieście.
Dwa razy do roku, wiosną i jesienią, królowa Bethany i jej dwór przypływają do nas rzeką z wielkiego miasta w ogromnych łodziach, aby tutaj zamieszkać. Wszyscy zbieramy się wtedy, żeby popatrzeć, jak przybywa ze swoją służbą, damami dworu i niezliczoną masą skrzyń i kufrów rozmaitego bagażu. To oznacza dla nas pracę i pieniądze. Ale w miasteczku robi się także nieprzyjemnie tłoczno, na ulicach i drogach jest pełno ludzi, wozów, koni, chłopców-heroldów odgrywających nowe wieści, tragarzy i sprzedawców świecidełek, którzy rozstawiają swoje stragany, a także włóczęgów i żebraków, którzy kręcą się wszędzie, jak w rymowance:
Psy szczekają rozgłośnie
Żebracy są już w mieście
Zjadaczki grzechów, pijacy
Kuglarze wszelkiej maści
Te cztery siostry, które pracowały w kuchni, trzymają się mocno ze sobą, rozmawiają i śmieją się, a czasami pocieszają, trzymając w ramionach, gdy któraś zapłacze. Siadam blisko i udaję, że jestem jedną z nich. W ten sposób czuję, że mam przyjaciół. Choć one nie zwracają na mnie uwagi.
– Za czasów naszej mamy sprzedawanie resztek nie było wbrew prawu – oświadcza najstarsza z nich pewnego ranka. – Należało do obowiązków!
– Wszyscy teraz czują, że jest ciężko – dodaje młodsza siostra. – Królowa każe swoim damom dworu płacić za utrzymanie, wiecie? – mówi jedna z sióstr do tych z nas, które o tym nie słyszały. – Za jedzenie i świece, nawet za drewno na opał, chociaż służą na życzenie królowej. Stara jędza!
– Cicho, Lila! – upomina ją najstarsza.
– Takie słowa można wypowiadać tylko w myślach – dodaję na głos.
– Gemma widziała, jak królowa wbiła nóż jednej damie w dłoń tylko za to, że uśmiechnęła się do jej faworyta! Ostrze przeszło na wylot i utknęło w blacie stołu – ciągnie dalej Lila.
– Nie mówi się takich rzeczy, jeśli nie chcesz, żeby obcięli ci język i zawiesili na murach zamku – ostrzega z powagą najstarsza.
– Ślub szybko by wszystkiemu zaradził – dorzuca kolejna. – I nie byłoby więcej faworytów.
– Jeśli tylko walka o jej rękę nie ściągnie na nas kolejnej wojny – jęczy najstarsza.
– Ach, pomyślcie tylko o królewskim weselu – zaczyna znowu Lila. – Mnóstwo pieniędzy i mnóstwo jedzenia.
– Ale mam nadzieję, że nie poślubi jakiegoś cudzoziemca – odzywa się najstarsza. – Jest tylu możnych panów. Z południa i zachodu, i z północy.
– A ci z północy to nie są cudzoziemcy? – pytam. Wszyscy wiedzą, że ludzie z północy noszą spódniczki, nie jedzą nic oprócz krwawej kiszki i pieprzą wszystko, co się rusza, czy to będzie mężczyzna, kobieta, czy nawet własne owce. Siostry mówią dalej, jak gdybym nie powiedziała ani słowa.
– A pamiętacie tego młodego kandydata w czerwonych pończochach? – odzywa się najmłodsza i wszystkie wybuchają śmiechem. A potem słychać zbiorowe westchnienie i wszystkie moszczą się blisko siebie, jak pisklęta w gnieździe.
Nasza sąsiadka Bessie powiedziałaby, że to tylko sposób, w jaki królowe i królowie wywołują wojny.
– Ale oni już mieli wojnę – poskarżyłam się do niej raz, gdy byłam małą dziewczynką. – Mój dziad