Bezgwiezdne morze. Erin Morgenstern
wydaje się nam sprzyjać – mówi mężczyzna. – Dotarliśmy tu pierwsi. – Pokazuje na częściowo ukryty w mroku łuk wykuty w skale.
Drzwi namalowane na chropowatych kamieniach są proste, mniej wyszukane niż te, które zapamiętał Zachary. Nie mają ozdób, tylko lśniącą gałkę z mosiężnej farby i dopasowane zawiasy. Są zwykłe, stylizowane na drewno. Skała jest zbyt nierówna, żeby omamić czyjś wzrok. Na górze widnieją litery, które wyglądają na wyryte. Zachary nie umie ich odczytać, to może być greka.
– Łebskie – komentuje pod nosem Dorian, przeczytawszy tekst nad drzwiami.
– Co tam jest napisane? – pyta chłopak.
– „Poznaj siebie” – tłumaczy Dorian. – Mirabel lubi takie ozdobniki. Aż dziw, że znalazła czas pomimo niepogody.
– To połowa rodzinnego motta Rawlinsów – komentuje Zachary.
– A druga połowa?
– „I naucz się cierpieć”.
– Tę część powinieneś chyba zmienić – mówi Dorian. – Zechcesz czynić honory? – dodaje, wskazując drzwi.
Zachary sięga do gałki, nie do końca przekonany, czy to wszystko nie jest elementem jakiegoś wyrafinowanego żartu, częściowo spodziewając się wyśmiania, ale jego dłoń napotyka chłodny metal, kulisty i trójwymiarowy. Gałka obraca się z łatwością i drzwi uchylają się do środka, odsłaniając otwartą przestrzeń, dużo większą niż to możliwe. Zachary zamiera zapatrzony.
Potem słyszy coś – kogoś – za sobą, szelest między drzewami.
– Ruszaj – poleca Dorian i popycha go, mocno, między łopatkami, a Zachary wpada przez drzwi. W tej samej chwili uderza go coś mokrego, rozbryzgując mu się o plecy i kark, ściekając po ręce.
Zachary spogląda na ramię, spodziewając się krwi, ale zamiast tego widzi mieniącą się farbę, której krople skapują mu z palców jak płynne złoto.
A Doriana nie ma.
To, co jeszcze przed chwilą było drzwiami za plecami chłopaka, teraz jest już tylko ścianą litej skały. Zachary uderza w nią dłońmi, zostawiając metaliczne smugi złotej farby na gładkim, ciemnym kamieniu.
– Dorian! – woła, ale jedyną odpowiedzią jest rozchodzące się dokoła echo jego własnego głosu.
Po wybrzmieniu echa tężeje cisza. Nie słychać ani szelestu drzew, ani odległych samochodów pędzących po wilgotnej jezdni.
Zachary woła raz jeszcze, ale echo brzmi niemrawo, świadome, że nikt go nie słyszy, nie tutaj. Gdziekolwiek by był.
Odwraca się od poplamionej złotem ściany i rozgląda. Stoi na skalnej połaci w miejscu, które wygląda na jaskinię. W prowadzącym w dół otworze są wykute spiralne schody, a gdzieś z dołu dochodzi łagodny, ciepły blask, podobny do ognia, choć spokojniejszy.
Zachary odsuwa się od miejsca, gdzie wcześniej były drzwi, i schodzi powoli po stopniach, zostawiając na kamieniach ślady złotej farby.
U podnóża schodów, idealnie wpasowana w litą skałę, znajduje się para złotych drzwi z wiszącymi po bokach latarniami na łańcuchach – to bez cienia wątpliwości winda. Jest pokryta misternymi wzorami, w tym umieszczonymi tuż nad sobą wzdłuż środkowego złączenia wizerunkami pszczoły, klucza i miecza.
Zachary wyciąga dłoń, żeby jej dotknąć, odruchowo spodziewając się, że to sprytne złudzenie, tak jak namalowane drzwi, ale winda jest chłodna i metalowa, a wzory są wytłoczone i wyraźnie wyczuwalne pod palcami.
To kluczowa chwila, myśli, słysząc słowa wypowiadane głosem matki. Chwila decydująca. Chwila, która zmienia wszystkie kolejne.
Wydaje mu się, że winda go obserwuje. Czeka, co zrobi.
W Miłych smutkach nie było żadnej wzmianki o windzie.
Zachary zastanawia się, o czym jeszcze nie było wzmianki w Miłych smutkach.
Zastanawia się, co się stało z Dorianem.
Z boku, pod jedną z lamp, jest pojedynczy, nieoznakowany, sześciokątny przycisk otoczony złotym filigranem i osadzony w skale jak klejnot.
Zachary naciska go, a przycisk rozjaśnia się łagodnym blaskiem.
Gdzieś na dole rozlega się, a potem wzmaga głośny, niski terkot. Zachary cofa się o krok. Lampy drżą na łańcuchach.
Hałas urywa się gwałtownie.
Światło na przycisku gaśnie.
Zza drzwi dobiega cichy dzwonek.
Po czym pszczoła, klucz i miecz rozsuwają się pośrodku, a winda się otwiera.
Miłe smutki …Czas zakochał się w Fortunie
Pirat opowiada dziewczynie nie jedną historię, o którą prosiła, a wiele. Wiele historii, które nakładają się na inne historie i zapuszczają we fragmenty zaginionych mitów, zapomnianych opowieści i czekających dopiero na swoją kolej dziwów, które prowadzą do początku, zaplatają się ze sobą, aż powracają do dwojga ludzi stojących twarzą w twarz po obu stronach żelaznych krat, gawędziarza i zasłuchanej, którym skończyły się właśnie szeptane słowa.
Cisza po opowieści jest gęsta i długa.
– Dziękuję – mówi cicho dziewczyna.
Pirat przyjmuje jej wdzięczność niemym skinieniem.
Prawie świta.
Pirat wyplątuje palce z włosów dziewczyny. Ta odsuwa się od krat.
Kładzie dłoń na piersi i kłania się piratowi, nisko i elegancko.
Pirat odwzajemnia gest, pochylona głowa, dłoń przy sercu, oficjalne potwierdzenie, że ich taniec dobiegł końca.
Zamiera przed podniesieniem głowy, chcąc jak najdłużej delektować się tą chwilą.
Kiedy podnosi wzrok, dziewczyna już się od niego odwróciła i podeszła po cichu do przeciwległej ściany.
Jej dłoń wisi nad kluczem. Nie spogląda ani na strażnika, ani na pirata. To jej decyzja i żeby ją podjąć, nie potrzebuje niczyjej pomocy.
Dziewczyna zsuwa klucz z haka. Ostrożnie, żeby nie zabrzęczał o kółko ani nie zazgrzytał o kamień.
Przemierza z powrotem celę z kluczem w dłoni.
Strażnika nie budzi ani trzask otwieranego zamka, ani nawet skrzypienie drzwi.
Dziewczyna bez słów ofiarowuje piratowi wolność, a on bez słów przyjmuje dar. Kiedy wchodzą po pogrążonych w mroku schodach, nie pada ani jedna wzmianka o przyszłości. O tym, co się stanie, kiedy dotrą do drzwi na górze. O czekających za nimi nieznanych wodach.
Tuż przed drzwiami pirat przyciąga do siebie dziewczynę i odnajduje jej wargi. Splecionych na pogrążonych w mroku schodach nie dzielą już kraty, teraz tylko fortuna i czas mogą skomplikować ich losy.
Tu ich zostawiamy – dziewczynę i jej pirata, pirata i jego zbawczynię – całujących się w ciemności przed otwarciem drzwi.
Jednak ich opowieść wcale się tu nie kończy.
Ona się tu tylko zmienia.
Gdzie indziej, kiedy indziej:
PRZERYWNIK PIERWSZY
Nowy Orlean, Luizjana, czternaście lat wcześniej
Prawie świta. Opary szarości wypędzają mrok z nocy. Nie jest to jeszcze dzień, ale do zaułka wpada światło z ulicy, na tyle jasne, żeby przy nim malować.
Jest przyzwyczajona do malowania w półmroku.
Powietrze