Bezgwiezdne morze. Erin Morgenstern
czytać.
Teraz podróżuje przez tunele bez światła na końcu, porusza się po omacku wzdłuż niewidocznych ścian, aż znajdzie się gdzie indziej, kiedy indziej.
Przechodzi przez zburzone mosty i pod rozsypującymi się wieżami.
Stąpa po kościach, które bierze za pył, i po pustce, którą bierze za kości.
Jego niegdyś solidne buty są przetarte. Dawno temu zostawił gdzieś płaszcz.
Nie pamięta swojego płaszcza z jego mnóstwem guzików. Ten, gdyby płaszcze mogły pamiętać takie rzeczy, by go nie zapomniał, ale kiedy znów się spotkają, płaszcz będzie miał już nowego właściciela.
W klarowne dni porozrzucane słowa i obrazy układają mu się w głowie we wspomnienia. Jego imię. Nocne niebo. Pokój z zasłonami z czerwonego aksamitu. Drzwi. Jego ojciec. Książki, setki i tysiące książek. Jedna książka w jej dłoni. Jej oczy. Jej włosy. Czubki jej palców.
Jednak większość wspomnień ma postać opowieści. Ich kawałków. Niewidomi wędrowcy i kochankowie urodzeni pod nieszczęśliwą gwiazdą, wspaniałe przygody i ukryte skarby. Szaleni królowie i enigmatyczne wiedźmy.
To, co widział na własne oczy i słyszał na własne uszy, przeplata się z przeczytanymi i zasłyszanymi historiami. Tu, na dole, nie da się ich rozdzielić.
Niewiele dni jest klarownych. Niewiele jest takich nocy.
W czeluści nie sposób ich rozróżnić.
Noc czy dzień. Fakt czy fikcja. Prawdziwe czy wymyślone.
Niekiedy mężczyzna czuje, że zgubił swoją własną opowieść. Wypadł z jej stronic i wylądował tu, gdzieś pomiędzy, zarazem nadal będąc częścią swojej historii. Nie umie się z niej wydostać, bez względu na to, jak by się starał.
Mężczyzna zagubiony w czasie podąża brzegiem morza i nie podnosi wzroku ku brakującym gwiazdom. Wędruje przez puste miasta z miodu i kości, ulicami, które niegdyś rozbrzmiewały muzyką i śmiechem. Przystaje w opuszczonych świątyniach, gdzie zapala świece dla zapomnianych bogów i przebiega palcami po skamielinach nieprzyjętych ofiar. Sypia w łóżkach, na których nikt od stuleci nie śnił, a jego własny spoczynek jest głęboki, marzenia senne równie nieprzeniknione jak jawa.
Na początku pszczoły go obserwowały. Podążały śladami jego wędrówek i unosiły się nad nim, kiedy spał. Brały go za kogoś innego.
To tylko chłopiec. Mężczyzna. Coś pomiędzy.
Teraz pszczoły nie zwracają na niego uwagi. Zajmują się swoimi sprawami. Uznały, że jeden zagubiony człowiek to nie powód do niepokoju, ale nawet pszczoły od czasu do czasu się mylą.
Zachary Ezra Rawlins czeka na zimnie tak długo, że drugi raz dzwonek do Klubu Kolekcjonera naciska prawie zamarzniętym palcem. Ma pewność, że udało mu się zadzwonić, bo ze środka dobiega ciche „dzyń”.
Po drugim dzwonku słyszy czyjś ruch za drzwiami. Chrobot wielu otwieranych zamków.
Drzwi uchylają się nieznacznie, ciągle zamknięte na łańcuch, a przez szparę spogląda na niego niska młoda kobieta. Jest młodsza od Zachary’ego, choć nie na tyle, żeby uznać ją za dziewczynę, i kogoś mu przypomina, a może po prostu ma charakterystyczną twarz. Z jej spojrzenia biją podejrzliwość i nuda. Najwyraźniej nawet dziwne tajne stowarzyszenia mają stażystów, którym przypadają nużące zmiany.
– Mogę w czymś pomóc? – pyta kobieta.
– Mam to… yyy… oddać do archiwum – tłumaczy Zachary. Wysuwa z kieszeni płaszcza Wiek baśni, albo uroki mitologii. Kobieta spogląda na książkę, ale pytanie, które zadaje, nie dotyczy tomu.
– Pana nazwisko?
Tego Zachary się nie spodziewał.
– Czy to ważne? – dziwi się, usiłując w miarę możliwości naśladować manierę Doriana. Poprawia płaszcz, siląc się na nonszalancję, żeby srebrnego miecza nie dało się przegapić.
Kobieta marszczy brwi.
– Może pan zostawić książkę mnie – mówi. – Dopilnuję, żeby…
– Wysłał mnie Alex – przerywa Zachary.
Mina kobiety się zmienia. Po nudzie nie ma nagle śladu, zostaje tylko podejrzliwość.
– Chwileczkę – mówi. Drzwi się zamykają, a Zachary zaczyna panikować, dopóki nie dociera do niego, że kobieta właśnie odczepia łańcuch. Drzwi otwierają się prawie natychmiast.
Kobieta prowadzi go do małego holu, w którym matowe szkło chroni to, co znajduje się dalej, przed wzrokiem Zachary’ego. Na przeciwległej ścianie czekają kolejne drzwi, również w większej części z matowego szkła. Podwójne przejście nie wydaje się bardzo solidne, pełni raczej funkcję maskującą.
Kobieta zamyka frontowe drzwi na klucz i łańcuch, po czym w pośpiechu otwiera drzwi z matowego szkła. Jest w długiej niebieskiej sukni o prostym i staroświeckim kroju, prawie szacie, pod szyję i z dużymi kieszeniami na bokach. Nosi srebrny naszyjnik z mieczem, innym niż miecz Zachary’ego, cieńszym i krótszym, ale znajomym.
– Tędy – mówi, otwierając pchnięciem drzwi z matowego szkła.
„Czy powinienem udawać, że już tu kiedyś byłem?”. To dobre pytanie dla Doriana. Zachary domyśla się, że odpowiedź brzmiałaby „tak”, w końcu ma wiedzieć, gdzie jest tylne wyjście, choć przez to trudniej mu się odruchowo nie rozglądać.
Korytarz o wysokim suficie i białych ścianach jaskrawo oświetlają kryształowe żyrandole wiszące w rzędzie od holu do schodów na końcu. Schody przykrywa granatowa wykładzina, spływająca po stopniach jak wodospad i wchłaniająca nierównomierne światło, które jeszcze przydaje jej płynności.
Jednak Zachary nie może oderwać wzroku od zawieszonych po obu stronach korytarza gałek od drzwi, bez drzwi.
Na białych wstążkach wiszą na różnych wysokościach gałki – mosiężne, kryształowe, wyrzeźbione z kości słoniowej. Niektóre są tak przeżarte rdzą, że ta przeszła nawet na wstążkę, do której są przyczepione. Na innych zebrała się szarawozielona śniedź. Część wisi przy samym suficie wysoko nad głową Zachary’ego, a inne muskają podłogę. Niektóre są zepsute. Niektóre są przyczepione do osłony zamka, a inne to same gałki lub klamki. Przy żadnej nie ma drzwi.
Każda gałka ma przywieszkę, prostokątny kawałek papieru na sznurku, który przywodzi Zachary’emu na myśl identyfikator umieszczany na palcu stopy denata w prosektorium. Zwalnia, żeby się lepiej przyjrzeć. Wyłapuje wzrokiem nazwy miast i liczby, które mogą być współrzędnymi geograficznymi. Na dole każdej przywieszki widnieje data.
Zmącone przejściem chłopaka powietrze kołysze gałkami, które stukają w sąsiadki ze smętnym, pustym brzękiem.
Są ich setki. Może tysiące.
Zachary i prowadząca go kobieta wchodzą po wodospadzie stopni w ciszy, zostawiając za sobą echo gałek.
Schody zakręcają i rozwidlają się, a kobieta idzie na prawo. Między ich zawijasami wisi większy żyrandol o żarówkach przysłoniętych kroplami kryształu.
Obie strony schodów prowadzą do tego samego korytarza na piętrze, o niższym suficie i bez gałek na wstążkach. Korytarz ma swoje własne drzwi, wszystkie matowoczarne, wyraźnie kontrastujące z białymi ścianami. Każde drzwi mają swój numer, wyrażony umieszczonymi na środku mosiężnymi cyframi. Wszystkie liczby są małe, ale nie wydają się biec w kolejności. Mijają drzwi z szóstką, następne z dwójką i kolejne z jedenastką.
Przystają przy drzwiach na końcu korytarza przy dużym