Bezgwiezdne morze. Erin Morgenstern
żeby żaden nigdy się nie zgubił.
Nie ma tu tylko jednej kopii – klucza, który otwiera drzwi do tej sali.
W sali trudno się skupić. To zamierzone.
Potencjalnego kustosza przyprowadza się tu i każe mu usiąść.
(Większość wybiera krzesło naprzeciwko drzwi. Ci, którzy nie chcą patrzeć na drzwi, prawie zawsze wypadają lepiej).
Zostawia się ich samych na parę minut albo na godzinę.
Potem ktoś wchodzi do sali i siada na krześle naprzeciwko.
A potem mają opowiedzieć historię.
Mogą to zrobić, jak im się podoba. Nie wolno im wyjść z pokoju ani niczego wnieść. Żadnych rekwizytów ani skrawka papieru, z którego można by czytać.
Nie muszą siedzieć na krześle, w odróżnieniu od ich jedynego słuchacza.
Niektórzy recytują na siedząco, pokładając nadzieję w modulacji głosu.
Co bardziej żywiołowi gawędziarze wchodzą na krzesło lub przechadzają się przejęci po pokoju.
Pewien kandydat na kustosza swego czasu wstał, podszedł od tyłu do krzesła słuchacza, nachylił się i wyszeptał mu całą opowieść na ucho.
Ktoś odśpiewał swoją historię, długą, wciągającą opowieść, która oscylowała między cichym i melodyjnym tonem a wyciem z rozpaczy.
Jeszcze inna kandydatka, posiłkując się krzesłem, zgasiła w miarę opowiadania wszystkie świece po kolei, dochodząc do finału przerażającej historii w mroku.
Po zakończeniu opowieści słuchacz wychodzi.
Kandydat na kustosza zostaje sam na parę minut albo na godzinę.
Potem przychodzi do nich kustosz. Niektórym dziękuje się za włożony trud i wysiłek, po czym odsyła z kwitkiem.
Pozostałych kandydatów kustosz prosi o wybranie klucza ze ściany. Dowolnego klucza, który przypadnie im do gustu.
Klucze nie są oznaczone. Wyboru dokonuje się na wyczucie, zdając się na instynkt bądź kaprys.
Po przyjęciu klucza kandydaci na kustosza wracają na miejsce. Zawiązuje im się oczy.
Klucz wybrany przez nowego kustosza rozgrzewa się nad płomieniem, po czym wciska mu się w pierś. Wypala mu się odcisk w miejscu, gdzie klucz spoczywałby noszony na łańcuchu na szyi.
W ciemności kustosz ujrzy się wewnątrz pokoju, do którego drzwi otwiera wybrany klucz. I w miarę jak przenikliwy ból przechodzi, kustosz ujrzy wszystkie pokoje. Wszystkie drzwi. Wszystkie klucze. Wszystko, za co są odpowiedzialni kustosze.
Kustoszy nie mianuje się, bo są zorganizowani, bo mają smykałkę do mechaniki, bo są oddani albo bardziej godni od innych. Oddanie jest dla akolitów. Godność jest dla strażników. Kustosze muszą mieć charakter i być z niego dumni.
Kustoszy mianuje się, bo rozumieją, dlaczego tu jesteśmy.
Dlaczego to się liczy.
Bo rozumieją opowieści.
Czują w żyłach bzyczenie pszczół.
Ale to było kiedyś.
Teraz został tylko jeden.
Zachary Ezra Rawlins trzy razy zerka na zegarek, stojąc w kolejce po odbiór płaszcza z szatni. Jeszcze raz czyta wiadomość. Cierpliwość i Hart. Pierwsza w nocy. Przynieś kwiat.
Jest pewien na dziewięćdziesiąt cztery procent, że Cierpliwość i Hart to imiona lwów przed Nowojorską Biblioteką Publiczną, znajdującą się kilka przecznic dalej. Sześcioprocentowe zwątpienie to za mało, żeby warto było rozważyć inne możliwości, a minuty uproczywie zdają się upływać dużo szybciej, niż miały w zwyczaju jeszcze przed chwilą.
– Dziękuję – mówi dziewczynie, która przynosi mu płaszcz, zbyt entuzjastycznie, sądząc po jej minie, którą widzi nawet pod maską, ale Zachary jest już prawie przy wyjściu.
Chłopak zatrzymuje się, przypomniawszy sobie polecenie na kartoniku, i wyciąga kwiat z kompozycji nieopodal drzwi, starając się zrobić to ukradkiem. To kwiat z papieru, o płatkach wyciętych ze stronic książek, ale to jest, zasadniczo rzecz biorąc, kwiat. Będzie musiał wystarczyć.
Przed wyjściem na ulicę ściąga maskę i wciska ją do kieszeni płaszcza. Dziwnie się bez niej czuje.
Podmuch zimnego powietrza jest jak ściana lodowca, po czym z jeszcze większą siłą uderza go coś jeszcze i obala na chodnik.
– Ojej, przepraszam! – woła jakiś głos z góry. Zachary podnosi wzrok, mrugając powiekami. Zmącony koktajlami wzrok i szczypiące z zimna oczy uporczywie twierdzą, że zwraca się do niego wyjątkowo uprzejmy niedźwiedź polarny.
Kiedy chłopak mruga, niedźwiedź nieznacznie nabiera ostrości, przeobrażając się w kobietę o białych włosach i w równie białym futrze, która podaje mu dłoń w białej rękawiczce.
Zachary ściska dłoń i pozwala, żeby niedźwiedzica polarna pomogła mu się podnieść.
– Biedaczysko – mówi kobieta i otrzepuje mu płaszcz białymi rękawiczkami, które, śmigając po jego ramionach i klapach, jakimś cudem się nie brudzą. Potem krzywi uszminkowane na czerwono usta. – Wszystko w porządku? Zupełnie się zagapiłam, jak ostatnia idiotka.
– Nic mi nie jest – odpowiada Zachary, którego spodnie pokryte są lodem, a w barku pulsuje mu tępy ból. – A pani nic się nie stało? – pyta, choć nie ma najmniejszego śladu, żeby kobieta lub jej futro, teraz mieniące się bardziej srebrem niż bielą, doznały uszczerbku.
– Wyszłam bez szwanku i na fajtłapę – kwituje kobieta, znów trzepocząc rękawiczkami. – Od dawna już żaden mężczyzna nie padł mi do stóp, z jakiegokolwiek powodu, drogi panie, muszę więc podziękować.
– Nie ma sprawy – mówi Zachary z odruchowym uśmiechem, a ból w barku mu mija. Ma ochotę zapytać kobietę, czy była na przyjęciu, ale za bardzo przejmuje się uciekającym czasem. – Życzę miłego wieczoru – mówi na pożegnanie i rusza ulicą, zostawiając kobietę skąpaną w blasku pod hotelową markizą.
Jeszcze raz zerka na zegarek, skręcając w Piątą Aleję. Zostało mu parę minut.
W miarę jak zbliża się do biblioteki, wsłuchany w taksówki pędzące po mokrej jezdni, jego autopilot zaczyna szwankować. Ma zmarznięte dłonie. Spogląda w dół na teraz nieco pognieciony papierowy kwiat. Przygląda mu się uważniej, żeby dociec, z jakiej książki są płatki, ale tekst jest po włosku.
Przed schodami biblioteki Zachary zwalnia. Pomimo późnej godziny kręci się tu całkiem sporo ludzi. Grupa czarnych płaszczy śmieje się i głośno rozmawia, czekając, aż zielone światło pozwoli im przejść przez ulicę. Jakaś para całuje się przy niskim murku z kamienia. Same schody są puste, a biblioteka jest zamknięta, ale lwy czuwają na posterunku.
Zachary mija jednego z nich, chyba Harta, i przystaje na środku schodów, w połowie drogi między nimi. Spogląda na zegarek: 1.02.
Czy spóźnił się na spotkanie, jeżeli to w ogóle jest spotkanie, czy ma zaczekać?
Powinienem był przynieść książkę, myśli, jak zawsze, kiedy musi gdzieś czekać bez możliwości lektury, po czym olśniony, sięga do kieszeni marynarki.
Jednak Miłych smutków tam nie ma.
Zachary przeszukuje wszystkie kieszenie, żeby się upewnić, ale książka zniknęła.
– Tego szukasz? – pyta go ktoś z tyłu.
Na schodach biblioteki parę stopni wyżej stoi mężczyzna w