Świąteczne tajemnice. Группа авторов
Powiedziałem, że ukradnę lalkę delfina dzisiaj w domu handlowym Nasha, i dokładnie tam to zrobię. Z poważaniem…” Podpisano…
Panna P. (Wyciąga szyję). – „Komus”. Święty Mikołaj to był Komus?
Pan Q. (Zaciska swoje męskie usta. Wieje lodowaty wiatr)
Nawet mistrz musiał przyznać, że zabezpieczenia przed Komusem były pomysłowe.
Z działu wystawowego Nasha zarekwirowali cztery łączone kątowo lady. Zestawili je razem, a w środku powstałego w ten sposób kwadratu zbudowali dwumetrową platformę. Na ladach stanęły plastikowe miniregały, na których ciągnęły się długie linie dzieciątek panny Ypson. Na platformie królował wielki fotel z ręcznie rzeźbionego dębu, wyprowadzony z sekcji „szwedzki styl nowoczesny” w dziale mebli ekskluzywnych. Na tym tronie, który kojarzył się z Walhallą, siedział wielki, okrągły i rumiany sierżant Thomas Velie z komendy miejskiej, zgryźliwie wdzięczny za anonimowość, którą zapewniał mu szkarłatny strój, błazeńska maska oraz bokobrody przysługujące mu w jego roli.
To jednak nie wszystko. W odległości dwóch metrów od lad połyskiwały kolejne fortyfikacje z wielkich tafli szkła, pożyczone na sztuki z wystawy „szklany dom przyszłości” na szóstym piętrze i zestawione w dwuipółmetrową ścianę łączoną chromem, a jej opalizujące powierzchnie były gładkie jak… szkło, nie licząc miejsca, w którym wstawiono grube szklane drzwi. Drzwi były jednak doskonale dopasowane i zaopatrzone w potężny zamek – klucz przebywał w czeluściach prawej kieszeni spodni pana Queena.
Była 8.54. Queenowie, Nikki Porter i mecenas Bondling stali pośród przedstawicieli kierownictwa domu handlowego i armii policjantów w cywilu na parterze Nasha i recenzowali dzieło swoich trudów.
– Myślę, że to z grubsza wystarczy – mruknął w końcu inspektor Queen. – Baczność! Zająć pozycje wokół szklanej przegrody.
Dwudziestu czterech żandarmów w kominiarkach zaczęło się przepychać. Zajęli zaznaczone miejsca wokół szklanej ściany, kierując uśmiechnięte spojrzenia w stronę sierżanta Veliego, który gromił ich wzrokiem za swojego tronu.
– Hagstron i Piggot – drzwi.
Dwaj funkcjonariusze oddzielili się od grupy rezerwistów. Kiedy podchodzili do szklanych drzwi, pan Bondling szarpnął inspektora za rękaw płaszcza.
– Czy wszystkim tym ludziom można zaufać, panie inspektorze? – szepnął. – No bo ten cały Komus…
– Panie Bondling – odparł chłodno starszy pan – pan się zajmie swoją pracą i pozwoli mi zająć się moją.
– Ale…
– Osobiście ich wybierałem, panie Bondling!
– Tak, tak, panie inspektorze. Pomyślałem tylko, że…
– Porucznik Farber.
Przed szereg wystąpił niski mężczyzna z wodnistymi oczami.
– Panie Bondling, to jest porucznik Geronimo Farber, ekspert od biżuterii. Ellery?
Ellery wyjął z kieszeni płaszcza lalkę delfina i rzekł:
– Jeśli nie masz nic przeciwko temu, tato, nie będę się z nią rozstawał.
Ktoś powiedział „ojejku”, a potem zapadła cisza.
– Panie poruczniku, to cacko w dłoniach mojego syna to słynna lalka delfina z brylantyną koroną, która…
– Proszę nie dotykać, panie poruczniku – powiedział Ellery. – Wolałbym, żeby nikt jej nie dotykał.
– Tę lalkę – kontynuował inspektor – właśnie przewieziono tutaj z bankowego skarbca, którego nie powinna była opuszczać. Pan Bondling, który sprawuje pieczę nad masą spadkową po pani Ypson, twierdzi, że obiekt jest autentyczny. Panie poruczniku, proszę dokonać oględzin brylantu i podzielić się z nami swoją opinią.
Porucznik Farber wyjął z kieszeni lupę. Ellery mocno trzymał lalkę, a Farber jej nie dotykał.
W końcu biegły powiedział:
– Nie potrafię oczywiście wydać opinii o samej lalce, ale brylant jest pierwsza klasa. Przy obecnych cenach wart co najmniej sto tysięcy dolarów, a może więcej. Nawiasem mówiąc, wygląda na bardzo solidnie osadzony.
– Dziękuję, panie poruczniku. Dobra, synu, idź tańczyć swojego walca.
Ściskając w ręku lalkę, Ellery podszedł do szklanych drzwi i otworzył je.
– Ten cały Farber – szepnął mecenas Bondling do włochatego ucha inspektora. – Jest pan absolutnie pewien, że on…?
– Naprawdę jest porucznikiem Farberem? – Inspektor siłą woli zapanował nad sobą. – Panie Bondling, znam Gerry’ego Farbera od osiemnastu lat. Niechże się pan uspokoi.
Ellery przeczołgał się ryzykownie po najbliższej ladzie, a potem, trzymając lalkę w górze, podszedł do platformy.
– Maestro – zajęczał Velie – mam tutaj siedzieć cały dzień bez mycia rąk?
Jednak pan Queen schylił się tylko i podniósł z podłogi wyściełaną aksamitem małą, ale ciężką konstrukcję, która składała się z podłogi, kurtyny i dwóch chromowanych podpórek. Umieścił ten obiekt na platformie między potężnymi nogami sierżanta Veliego. Ostrożnie postawił lalkę delfina w aksamitnej niszy, a następnie przepełznął z powrotem przez ladę, przeszedł przez szklane drzwi, zamknął je na klucz i odwrócił się, aby dokonać oględzin swego dzieła.
Zabawka księcia stała dumnie – klejnot w maleńkiej złotej koronie strzelał „bladymi elektrycznymi strumieniami” w stężonych falach światła płynącego z kilkunastu najsilniejszych reflektorów, które miał na stanie wielki dom handlowy.
– Velie – powiedział inspektor Queen – nie ruszaj tej lalki. Nawet jej nie tykaj.
– Gaaaaa – odparł sierżant.
– A wy, funkcjonariusze, nie przejmujcie się klientami. Waszym zadaniem jest pilnować tej lalki. Przez cały dzień macie nie spuszczać jej z oczu. Zadowolony, panie Bondling? – Pan Bondling zamierzał coś powiedzieć, ale w końcu skinął tylko głową. – Ellery?
Zwalisty mężczyzna uśmiechnął się.
– Komus może dorwać tę lalkę tylko na dwa sposoby: za pomocą precyzyjnego ostrzału moździerzowego albo inkantacji i zaklęć. Kratownica w górę!
Potem zaczęła się Wigilia, dzień, który nie ma końca, dies irae, dzień ostatnich przedświątecznych zakupów. Tradycyjnie jest to dzień ospałych, odwlekających, niezdecydowanych i zapominalskich, wsysanych do merkantylnej maszyny przez wiekuistą pompę Czasu. Jeśli święta rzeczywiście oznaczają pokój na ziemi, to przychodzi on dopiero później, a w żadnym momencie nikt z uczestników tego cyrku nie okazuje bliźnim dobrej woli. Jak zwykła mawiać panna Porter, walka kotów w klatce dla ptaków byłaby bardziej chrześcijańska.
Jednak w tę Wigilię u Nasha zwyczajowe pandemonium potęgowały przeraźliwe wrzaski tysięcy dzieci. Być może, jak przekonuje psalmista: „Szczęśliwy mąż, który napełnił nimi swój kołczan”. Jednak tego dnia pupilków panny Ypson nie otaczali łucznicy, tylko policjanci z rewolwerami, a całkiem liczni spośród nich tylko nadludzkim wysiłkiem woli wstrzymywali się od użycia tychże. Pośród czarnych rzesz zalewającej parter domu handlowego ludzkości małe szkraby kręciły się na wszystkie strony jak naładowane elektrycznie węgorze, ścigane rozdrażnionymi matczynymi krzykami oraz wyzwiskami tych, których golenie, zady i palce u nóg znajdowały się na łasce i niełasce rozgorączkowanych, radosnych małych kończyn.
Nie uszanowano żadnych świętości. Można