Świąteczne tajemnice. Группа авторов
ojcem – nie licząc uroczych i erudycyjnych liścików, w których domagał się lucrum, jak to nazywał – miał miejsce w czwartej dekadzie jego odysei, kiedy to profesor przysłał znakomity eksponat do jej kolekcji, a mianowicie liczącą trzy tysiące lat grecką lalkę z terakoty. Niestety panna Ypson poczuła się zobligowana zwrócić ten obiekt do muzeum w Brooklynie, z którego zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach. Prezentowi od ojca towarzyszył liścik z figlarnym tekstem: „Timeo Danaos et dona ferentes”.
Lalki panny Ypson miały w sobie coś poetyckiego. Profesor, który dążył do zharmonizowania wszystkich sfer życia w jedną spójną całość, zasygnalizował swoje przywiązanie do płodności i dał córce na imię Cytherea. Los zadrwił sobie jednak z tej onomastycznej decyzji z ironią na miarę olimpijskich bogów. Okazało się bowiem, że mitologiczna wręcz rozpłodowość profesora zwiędła w kamiennym łonie matki Cytherei: chociaż panna Ypson pochowała pięciu całkiem jurnych mężów, do końca swoich dni pozostała bezpłodna. Można więc uznać za godne klasycznej tragedii, że kiedy namiętność wygasła, w ogromnym nowojorskim mieszkaniu można było zobaczyć uroczą staruszkę, która pod nazwiskiem swojego ojca z trochę zdemenciałym, aczkolwiek radosnym uśmiechem bawiła się entuzjastycznie lalkami.
Początkowo były to zwyczajne lalki z taśmy fabrycznej: Billiken, Kewpie, Kathe Kruse, Patsy, Forty Grandpa itd. Potrzeby jednak narastały i na pewnym etapie panna Ypson przystąpiła do brutalnego plądrowania przeszłości.
Do krainy faraonów pojechała po dwa kawałki cienkiej, wysuszonej deski, płaskorzeźbione, pomalowane, zaopatrzone we włosy z nanizanych na sznurek paciorków i beznogie – żeby nie mogły uciec. Jak wie każdy koneser, stanowią one najznamienitsze egzemplarze egipskiej lalki wiosłowej, znacznie przewyższające eksponaty, którymi może się poszczycić British Museum, aczkolwiek w niektórych kręgach ten niezbity fakt jest podważany.
Panna Ypson dotarła do przodkini „Letycji Penn”, do momentu odkrycia panny Ypson uważanej za najstarszą lalkę w Ameryce – w 1699 roku William Penn przywiózł ją z Anglii do Filadelfii jako prezent dla towarzyszki zabaw jego córeczki. Znalezisko panny Ypson, odziana w brokat i aksamit „mała dama” z drewnianym sercem, przed kilkoma wiekami trafiła do pierwszego angielskiego dziecka urodzonego w Nowym Świecie od sir Waltera Raleigha. Ponieważ rzeczone dziecko, Virginia Dale, urodziło się w 1587 roku, nawet muzeum Smithsonian nie ośmieliło się podważać triumfu panny Ypson.
Na półkach i w gablotach starszej pani można było zobaczyć skarby tysiąca dzieciństw, a także bogactwa – bo taka jest genetyka lalek – znajdujące się w posiadaniu dzieci, które dorosły. Można tam było znaleźć „modne dziateczki” z czternastowiecznej Francji, święte lalki zamieszkującego Wolne Państwo Orania plemienia Fingo, papierowe lalki Satsuma i lalki dworskie ze starej Japonii, pochodzące z egipskiego Sudanu lalki „Kalifa” z koralikowymi oczami, szwedzkie lalki z kory brzozowej, lalki „Katcina” plemienia Hopi, wykonane z zębów mamuta lalki Eskimosów, pierzaste lalki Odżibwejów, wstające lalki starożytnych Chińczyków, koptyjskie lalki z kości, rzymskie lalki poświęcone Dianie, lalki pantin, które służyły za uliczne zabawki paryskim znakomitościom, zanim bulwary wymiotła Madame Guillotine, reprezentujące Świętą Rodzinę wczesnochrześcijańskie lalki w żłobkach – by wymienić ledwie garść eksponatów z iście mozaikowej kolekcji panny Ypson. Miała też lalki z papier mâché, lalki ze skóry zwierzęcej, lalki szpulowe, lalki z kleszczy kraba, lalki ze skorupki jaja, lalki z liści kukurydzy, lalki szmaciane, lalki z szyszki sosnowej z włosami z mchu, lalki z pończochy, lalki bisque, lalki z liści palmowych, a nawet lalki ze strąków. Miała lalki metrowe, ale też takie, które panna Ypson zmieściłaby w swoim złotym naparstku.
Zbiory Cytherei Ypson obejmowały całą historię ludzkości i nie miały sobie równych. Nie umywały się do nich ani bajeczne zabawki Montezumy, Wiktorii czy Eugene’a Fielda, ani kolekcje Metropolitan, South Kensington czy Pałacu Królewskiego w starym Bukareszcie – coś podobnego można by znaleźć tylko w marzeniach małych dziewczynek.
Świat marzeń tej konkretnej małej dziewczynki ufundowany był na jajach z Iowa i wybrzeżu Attyki, wykarmiony kukurydzą i przyodziany w mirt. I oto nadszedł dogodny czas, aby nareszcie przedstawić Johna Somerseta Bondlinga i opowiedzieć o jego wizycie w rezydencji Queenów dnia 23 grudnia nie tak bardzo odległego roku.
Dwudziesty trzeci grudnia to zazwyczaj nie jest najlepszy moment na próbę kontaktu z Queenami. Inspektor Richard Queen lubi spędzać święta po staroświecku. Na przykład jego farsz do indyka potrzebuje dwudziestu dwóch godzin łącznych przygotowań, a niektórych składników raczej nie znajdzie się w sklepie spożywczym na rogu. Ponadto Ellery ma obsesję na punkcie pakowania prezentów. Miesiąc przed Bożym Narodzeniem kanalizuje swój detektywistyczny geniusz w tropienie nietypowych papierów pakunkowych, pięknych wstążek i artystycznych naklejek, a ostatnie dwa dni poświęca na tworzenie piękna.
A zatem kiedy mecenas John S. Bondling przyszedł z wizytą, inspektor Queen przebywał w kuchni, odziany w fartuch do grillowania i tkwił po uszy w fines herbes, podczas gdy Ellery za zamkniętymi drzwiami swojego gabinetu komponował tajną symfonię z migoczącego sreberka w kolorze fuksji, leśnozielonej wstążki z mory oraz sosnowych szyszek.
– Czarno to widzę. – Nikki wzruszyła ramionami, oglądając wizytówkę mecenasa Bondlinga, która była równie popękana jak sam mecenas Bondling. – Mówi pan, że zna pan inspektora, panie Bondling?
– Proszę mu powiedzieć, że przyszedł Bondling, ten prawnik od nieruchomości – mruknął neurotycznie Bondling. – Park Row. Będzie wiedział.
– Proszę nie mieć do mnie pretensji – odparła Nikki – jeśli trafi pan do jego farszu. Wszystkich innych możliwych składników już użył.
I poszła po inspektora Queena.
Chwilę po jej odejściu nieznacznie uchyliły się drzwi gabinetu i jedno podejrzliwe oko przeprowadziło rekonesans przez powstałą szczelinę.
– Proszę się nie niepokoić – powiedział właściciel oka, przeciskając się przez nieco powiększoną szczelinę i pospiesznie zamykając za sobą drzwi. – Nie można im ufać. To tylko dzieci.
– Dzieci! – prychnął mecenas Bondling. – Pan jest Ellery Queen, tak?
– Owszem.
– Zainteresowany młodzieżą, co? Świętami? Sierotami, lalkami, tego typu rzeczami? – kontynuował pan Bondling wyjątkowo napastliwie.
– Chyba można tak powiedzieć.
– Tym głupiej z pana strony. A, jest też pański ojciec. Panie inspektorze…
– A, ten Bondling – powiedział starszy pan nieobecnym tonem, ściskając przybyszowi dłoń. – Zadzwonili do mnie z komendy z informacją, że ktoś przyjdzie. Proszę, niech pan wytrze moją chusteczką. To jest kawałek indyczej wątróbki. Zna pan mojego syna? A jego sekretarkę, pannę Porter? Co pana gnębi, panie Bondling?
– Zajmuję się masą spadkową po Cytherei Ypson, panie inspektorze, i…
– Miło pana poznać, panie Bondling – rzekł Ellery. – Nikki, drzwi są zamknięte, więc nie udawaj, że zapomniałaś drogę do łazienki…
– Cytherea Ypson – zmarszczył brwi inspektor. – A, tak. Niedawno zmarła.
– Zostawiając mnie z problemem – powiedział pan Bondling – rozdysponowania jej lalekcji.
– Czego? – spytał Ellery, odrywając wzrok od klucza.
– Kolekcji lalek. To ona wymyśliła słowo „lalekcja”.
Ellery włożył klucz do kieszeni i podszedł do swojego fotela.
– Mam go znieść na dół? – Nikki westchnęła.
– Lalekcja – powtórzył Ellery.
– Poświęciła