Stara Flota. Tom 2. Wojownik. Nick Webb
powinny się znajdować główne hangary myśliwców. Małe jednostki wroga kłębiły się wokół niczym chmary krwiożerczych owadów, jednak o wiele mniej liczne, dzięki ofierze trzynastu niszczycieli z floty Nowego Dublina.
– Strzała, za mną. Pif-Paf i Padlina, oskrzydlacie. Przygotujcie się do dostarczenia ładunku. – Zerknął na odczyt ze swoich detektorów. – Bandyci atakują na piątej. Miejcie oczy szeroko otwarte.
Zanim skupił się na nadlatujących myśliwcach wroga, zaryzykował jeszcze i zerknął na jednego ze swoich skrzydłowych. Pif-Paf zastąpił kolejnego bezimiennego pilota, którego Volz stracił w walce tydzień temu. Skrzydłowy trzymał się blisko, mimo podczepionej do jego maszyny sporej bryły.
Ładunkiem był blok. Blok z czystego osmu. Długi najwyżej na dwa metry, a wysoki i szeroki na metr. Mimo to miał masę ponad dwa razy większą niż myśliwiec. I właśnie w tym kryła się najlepsza obrona przeciw niewyobrażalnie niszczycielskim osobliwościom wytwarzanym przez jednostki Roju.
Masa. Wystarczająca, aby zamknąć miniaturową czarną dziurę, zanim wróg popchnie ją na powierzchnię planety, na „Wojownika” albo w dowolny inny cel.
W kokpicie Pif-Paf obrócił głowę i pokazał Chojrakowi uniesiony kciuk. A zaraz potem zabrzmiał sygnał alarmowy, ostrzegający o ostrzale wroga z bliskiego zasięgu.
Nadszedł czas.
W dokładnie zsynchronizowanym i starannie wyćwiczonym manewrze eskadra Volza zanurkowała, odpadła od początkowego kursu, zawróciła po ciasnej pętli i weszła na nową trajektorię – zaczęła się zbliżać do osobliwości. Czterech pilotów ignorowało strzały przecinające im drogę.
– Uważaj, Padlina, na trzeciej – ostrzegł Chojrak. Pchnął swoją maszynę do kolejnej ciasnej pętli, aby zmylić ścigające go myśliwce wroga. – Pif-Paf, potrzebuję pomocy…
Nie dokończył. Za rufą błysnęło.
– Załatwione, Chojrak. Pif-paf! – Skrzydłowy jak zwykle zakończył wypowiedź swoją ulubioną onomatopeją. Uwielbiał niszczyć myśliwce Roju równie mocno jak Volz.
Porucznik mruknął zdawkowe podziękowanie, a potem znowu skoncentrował się na migotliwej osobliwości. Co tu kryć, osobliwości stanowiły nadzwyczajne wytwory techniki – nie większe niż zwyczajne ziarnko piasku, ale otoczone kilkucentymetrowym wirem przyciąganej materii i tak oślepiająco jasne, że widać je było z kilkudziesięciu kilometrów. Mimo niewielkich rozmiarów mogły zniszczyć wszystko, co znalazło się w promieniu metra i miało masę – czarna dziura wchłaniała każdą materię i dzięki temu rosła.
Volz przyśpieszał, aby dotrzeć do osobliwości. Podobna pochłonęła Zygzak, Jessicę Miller. Porucznik Volz pamiętał wszystko. Wciąż miał koszmary, w snach widział, jak Jessica wpada w bezdenną, mroczną otchłań i wzywa go na pomoc.
Porucznika dziwnie kusiło, żeby zbliżyć się bardziej i zanurkować w osobliwość. Zygzak zrobiła to na rozkaz komandora Pierce’a. A Granger wleciał tam z własnej woli i wrócił w jednym kawałku. Dlaczego staremu się udało, a Zygzak nie? Volz rozpaczliwie pragnął wierzyć, że podwładna znajdowała się po drugiej stronie – leciała uszkodzonym myśliwcem i czekała, aż ktoś ją uratuje.
– Chojrak, co ty wyprawiasz? – Głos należał bez wątpienia do kobiety.
„Zygzak?”
Nie, Zygzak zginęła. A to była Strzała, która osłaniała ładunek i rufę Volza, gdy zbliżał się do czarnej dziury.
– Chojrak, odpadaj!
Porucznik patrzył w pulsujący blask dokładnie przed dziobem. Wyczuwał niemal wzrost przyciągania, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę, że z tej odległości to niemożliwe. Jednak zbliżał się do czarnej dziury niebezpiecznie szybko…
Dlaczego nie miałby w nią wejść? Dlaczego nie spróbować ocalić Zygzak? Zerknął na zdjęcie przyklejone do pulpitu sterowniczego. Zdjęcie małego chłopca. Jej syna. Z modelem kosmicznego myśliwca, miniaturową kopią maszyny, którą pilotowała, gdy zginęła.
– Chojrak!
Volz zamknął oczy i nacisnął guzik, który zwalniał zaczepy ładunku. Dało się wyczuć, że masa myśliwca zmalała. Mniej więcej o dwie trzecie, czyli o blok osmu, który pomknął w osobliwość. Porucznik szarpnął dźwignie sterów i w ostatniej chwili poderwał maszynę.
Po zrzuceniu ładunku myśliwiec odzyskał zwinność i szybkość. Volz przyśpieszył, aby umknąć jak najdalej. Zaraz potem osobliwość eksplodowała w oślepiającym błysku. Porucznik zerknął przez ramię, aby się upewnić, że zniknęła.
– Co to było, Chojrak? Podszedłeś za blisko! – Strzała wyraźnie się zaniepokoiła.
– Poprzednim razem rzuciłem blok za wcześnie i dranie go zestrzeliły. Chciałem mieć pewność, że tym razem trafię.
– I dlatego prawie wsadziłeś dziób w osobliwość? Prosisz się o śmierć czy co?
Volz wzruszył ramionami. Śmierć byłaby dla niego wybawieniem. Ostatnio wciąż walczył. Niemal codziennie. Przestał już liczyć starcia z Rojem. Nie miał czasu się wyspać. Jedzenie było ściśle racjonowane.
A przyjaciele ginęli. Wszyscy po kolei. A także piloci, których znał dopiero od kilku dni. Wszyscy umierali pod nieprzerwanym ostrzałem wroga.
– Śmierć? Nie dziś, Strzała. – Volz zerknął na odczyty ze swoich detektorów. Udało się zniszczyć cztery z sześciu sztucznych osobliwości, jednak inne eskadry ledwie sobie radziły z atakami myśliwców Roju. – Zostało nam jeszcze parę czarnych dziur do załatwienia. Wolf i eskadra Delta chyba potrzebują pomocy. Padlina, Pif-Paf, Strzała, za mną. Rozwalmy to gówno.
ROZDZIAŁ 8
Sektor Eyre, Nowy Dublin
Mostek OZF „Wojownik”
Do walki włączyły się pozostałe jednostki obrony planetarnej Nowego Dublina, krążące do tej pory na wysokiej orbicie. Pomimo ciężkich uszkodzeń ostrzeliwały okręty wroga z artylerii laserowej i magnetycznej. Skupienie szczątków było tak gęste, że niewidoczne zwykle promienie laserów rozbłyskały na niebiesko.
– Zniszczyć te trzy okręty na pozycji dwadzieścia osiem koma cztery. Wciąż mogą stworzyć osobliwość.
Jednostki Roju znalazły się pod skoncentrowanym ostrzałem artylerii magnetycznej „Wojownika” i działek myśliwców. Po kilku sekundach stały już w ogniu, ciągnąc za sobą ogony szczątków. Sytuacja rozwijała się pomyślnie. Znacznie lepiej, niż Granger oczekiwał, biorąc pod uwagę, że przygotował się na dziesięć, a nie trzynaście okrętów. Grupa bojowa złożona z „Wojownika” i kilkudziesięciu krążowników z Nowego Dublina wraz z osłoną myśliwców dokonała czegoś, co jeszcze parę miesięcy temu wydawało się niemożliwe.
Wygrali. Teraz, gdy pancerz ze sprytstali nie rozpadał się po kilku salwach przeciwnika, jednostki floty ludzi miały w starciu większe szanse niż podczas inwazji obcych na Ziemię.
Odnieśli zwycięstwo, ale Granger pamiętał, ile przyszło za nie zapłacić. Pamiętał o stratach. Posłał na śmierć załogi szesnastu okrętów. Posłużyły mu za kamienie, którymi ciskał jak z procy w jednostki obcych. Z plotek dowiedział się, że otrzymał przezwisko Procarz. Był bohaterem, tak. Legendą, na pewno. Ale nie rzeźnikiem, który posyłał ludzi na pewną śmierć, byle potem walczyć dalej. Szlag, wolał o tym nie myśleć. Nie mógł się wahać. Nie mógł się martwić. Musiał się skoncentrować. Gdyby postąpił inaczej, ofiara tych, którzy