Czarny świt. Paulina Hendel
– Amelię zabiły demony – powiedziała. Zmarszczyła brwi i wbiła ostrze kilkanaście centymetrów w bok. – Nie było żadnych świadków, nikogo, kto widziałby jej śmierć. Więc na dobrą sprawę biedna dziewczyna nadal żyje i wciąż może posługiwać się swoimi dokumentami.
Kolejny krok i znów wbiła szpadel w miękką ziemię.
– A co z jej rodziną? Będą jej szukać!
– Nie miała rodziców, tylko ciotkę, z którą nie rozmawiała…
– A znajomi?
– Tylko dalecy, nikt się nie przejmie jej wyprowadzką.
– Nie wierzę, że to takie proste.
– Wujaszku mój kochany, przecież nie bez powodu wybrałam sobie właśnie to ciało.
– Wybrałaś? Sobie? Przecież…
– To moja kolejna supermoc, sama zadecydowałam, że chcę być rudzielcem. Wreszcie! – sapnęła, kiedy szpadel stuknął głucho.
Zaczęła kopać i po kilku minutach wyciągnęła z ziemi metalowy pojemnik. W środku, zawinięta w folię bąbelkową, była mała buteleczka z ciemną, gęstą cieczą.
– Czy to jest…? – zaczął Feliks.
– Trucizna na Niję – oświadczyła z zadowoleniem. – Miałam ci powiedzieć, że ukryłam to tu na wszelki wypadek, ale nie zdążyłam.
– Myślisz, że on dziś zaatakuje?
– Nie mam pojęcia. Ale jeśli wpadnie z wizytą do Wiatrołomu, to ja będę na niego czekać. – Oparła szpadel o dom, na parapecie postawiła buteleczkę i zaczęła zrywać kwiaty.
– A co teraz robisz? – zapytał ze znużeniem.
– Nie widać? Wianek plotę.
– Wolę nie pytać, po jaką cholerę – westchnął. – Wiesz, że zachowujesz się jak żniwiarz, który właśnie odkrył, że jest nieśmiertelny, i upaja się tym uczuciem?
– Możliwe – przyznała.
– Ale pamiętaj, że nie jesteś nieśmiertelna i twój fart kiedyś się skończy.
– Na starość zrobiłeś się zgryźliwy. – Po chwili włożyła na głowę gotowy wianek. – I jak? – Obróciła się wokół własnej osi.
– Jakby właśnie wypuścili cię z zakładu dla obłąkanych.
– Uwielbiam twoje poczucie humoru. Teraz ty pojedziesz po zioła, a ja załatwię nam zapasy jedzenia.
Zaniosła truciznę do domu i wzięła łuk.
– Chyba nie zamierzasz tak iść na miasto? – Zatrzymał ją Feliks.
– Dlaczego nie? – zdziwiła się, zarzucając na ramię kołczan.
– Z łukiem w garści i wiankiem na głowie?
– Na łuk nie trzeba mieć pozwolenia, a z wiankiem mi do twarzy. – Zerknęła na swoje odbicie w lustrze. – Jak ktoś mnie zaczepi, powiem, że to cosplay.
– Że niby co?
– Nie nadążasz za nowymi czasami. – Pokręciła głową z dezaprobatą. – Powiem, że przebrałam się za postać z jakiejś książki.
– Magda, ale mieliśmy nie zwracać na siebie uwagi…
– I co ci to dało? – Wyjęła z kołczanu strzałę i lekko dźgnęła go grotem w klatkę piersiową. – Że chcieli cię powiesić. Może i Wiatrołom nie jest gotów na żniwiarzy, ale ja to zmienię. Koniec życia w cieniu.
Otworzył usta, żeby coś powiedzieć.
– Tylko błagam, nie mów mi, że będą z tego kłopoty – powstrzymała go. – A teraz do dzieła, potrzebujemy nowych zapasów.
¢
Adrian wciąż usiłował dodzwonić się do Tosi, jednak jej telefon był wyłączony. Podejrzewał, że obraziła się o to, że Feliks wyrzucił ją z domu.
– No ale ode mnie to mogłaby odebrać – mamrotał.
Nagle usłyszał łomot, wiązankę przekleństw i w sali pojawił się Waldemar.
– Chcesz mnie zabić? – burknął do bliźniaka.
– Ale że co?
– Tym schodom bliżej do drabiny niż czegokolwiek innego!
– Nie chcesz pan tam mieszkać, to droga wolna. – Zdenerwowany wskazał mu drzwi.
Lekarz żachnął się i wyszedł na zewnątrz.
– Stary maruda – podsumował Adrian. – Odbierz ten cholerny telefon! – krzyknął do słuchawki, kiedy znów usłyszał, że abonent jest poza zasięgiem.
Nie minęła minuta, a lekko blady Waldemar wrócił do baru i bez słowa sięgnął po flaszkę.
– Panie Waldemar, przystopuj pan trochę, jeszcze nawet czternastej nie ma.
– Mam zwidy, jak Boga kocham, mam zwidy – oświadczył. – Zaraziłem się schizofrenią od Gauzy.
– To tak w ogóle można? – zastanowił się Adrian, drapiąc się po brodzie.
Już miał rzucić jeszcze jakąś kąśliwą uwagę, kiedy doszedł do niego krzyk z ulicy. Wymienił spojrzenie z lekarzem.
– Może jednak nie zwidy – uznał Chruszczyński.
Adrian poderwał się z krzesła, sięgnął za bar po swój kij bejsbolowy i wypadł na zewnątrz. Zlustrował wzrokiem otoczenie. Od razu zauważył, że coś było nie tak.
Huknęło, gdy samochód wjechał w betonowy kosz na śmieci na chodniku. Jakaś kobieta stała na ławeczce i wrzeszczała wniebogłosy. Kilkoro nastolatków wyciągnęło telefony komórkowe i nagrywali coś przemykającego przez miasto.
Rozległ się gniewny klekot, jakby ktoś stukał kośćmi. Adrian wyszedł na drogę i zobaczył takie szkaradztwo, jakiego jeszcze nigdy nie widział, a w ciągu ostatnich miesięcy widział naprawdę sporo. Końska czaszka, obleczona krwawymi kawałkami mięsa, z pustymi oczodołami i nadgniłymi zębami, kłapała paszczą na rozbity samochód. Osiem długich, pajęczych, owłosionych nóg przebierało nerwowo w miejscu.
– Kurwa – sapnął Adrian. – Co to jest?!
– Podejrzewam, że demon – oświadczył tonem znawcy Waldemar, który wytoczył się z baru tuż za bliźniakiem.
Facet w rozbitym samochodzie bał się wyjść na zewnątrz, zupełnie go sparaliżowało. Babka na ławce wciąż się wydzierała, a nastolatkowie podeszli bliżej do czaszki.
– Powaliło was?! – wrzasnął Adrian. – Odsunąć się!
Czaszka kłapnęła na nich paszczą i pobiegła w ich stronę. Z piskiem rozpierzchli się w różne strony.
– Hej! Ty! – Bliźniak uderzył kijem w asfalt. – Cho no tu!
Okrzyk okazał się zadziwiająco skuteczny – demon od razu ruszył wprost na niego.
– O cholera. – Adrian cofnął się.
– Kijem go! – wrzasnął Waldemar.
Nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Młody Wojna uniósł swoją broń i wycelował ją prosto w demona. Chrupnęło głucho, dolna szczęka zawisła krzywo, ale chwilę później sama się nastawiła. Nawi nerwowo przebierał pajęczymi nogami. Adrian ponownie walnął go kijem. Waldemar zaś zaszedł