Świąteczne tajemnice. Группа авторов
nic takiego jej się nie przydarzyło – stwierdził trzeźwo Henry, ale Wendy go nie słuchała.
– Edward i Jennifer są zdrowi, Bogu dzięki – powiedziała płaczliwym tonem. – Tom czuje się już trochę lepiej, ale pani Friar podobno wciąż jest bardzo chora, a biedna pani Godiesky czuje się fatalnie. No i Robert Steele… Nie wiem, co myśleć. Och, Henry, czuję, że to moja wina.
– To na pewno nie była lemoniada – dedukował Henry. – Widziałem, że dzieci sporo jej wypiły.
– Zjadły też po babeczce – powiedziała ich matka. – Ale część ludzi, którzy je jedli, ciężko się pochorowała…
– Otóż to, część, ale nie wszyscy.
– W takim razie co to mogło być? – spytała Wendy drżącym głosem. – Kucharka jest pewna, że użyła składników najwyższej jakości, a przecież na logikę zatruli się tym, co jedli tutaj. – Ubranie swoich obaw w słowa budziło w niej wielkie opory. – Tylko u nas w domu byli wszyscy chorzy.
– Na logikę zatruli się z tym, co im tutaj podano – powiedział Henry, którego niejeden ambasador oskarżył o pedanterię – a to nie dokładnie to samo.
Wendy wytrzeszczyła na niego oczy.
– Nie rozumiem, Henry.
Inspektor Milsom zrozumiał.
Był wieczór drugiego dnia świąt, kiedy przyszedł do domu Witheringtonów z konstablem Bewmanem.
– Jak się wydaje, określona grupa ludzi doznała objawów spożycia pod tym adresem niewielkiej ilości jakiejś niebezpiecznej substancji – oznajmił Milsom zgromadzonym na jego polecenie domownikom. – Jedna osoba ze skutkiem śmiertelnym.
Pani Godiesky zadrżała.
– U mnie dużo skutki.
– U mnie też – wtrącił Peter Watkins.
– Ale nie u pańskiej żony, prawda?
Inspektor Milsom spojrzał badawczo na Dorę Watkins.
– Nie, panie inspektorze – odparła Dora. – Nic mi nie dolegało.
– I bardzo dobrze – powiedział Tom Witherington, który nadal był blady. – Potrzebowaliśmy, żeby się nami zajęła.
– Słusznie – zgodził się inspektor.
– Czyli to nie było zatrucie pokarmowe? – podchwyciła skwapliwie Wendy. – Kucharka bardzo się ucieszy.
– Precyzyjniej byłoby powiedzieć – stwierdził inspektor Milsom, który nie miał osobistej kucharki, w związku z czym nie musiał się jej bać – że w jedzeniu była trucizna.
Wendy pobladła.
– Och…
– Ta niebezpieczna substancja, o której pan wspomniał… – dociekał z żywym zainteresowaniem profesor Godiesky – czy jej natura jest znana?
– W Anglii – odparł inspektor – nazywamy ją sublimatem.
– Chlorek rtęci? – dociekał profesor Godiesky. – To by wszystko tłumaczyło.
– Nie całkiem wszystko, panie profesorze – zaoponował grzecznie inspektor. – Jeśli można, chcielibyśmy porozmawiać z każdym z osobna.
– Zakładam – powiedział Henry, kiedy zdał już obu policjantom relację z kolędowania – że ta trucizna nie jest łatwo dostępna, panie inspektorze.
– Zgadza się. Określone środowiska mogą ją jednak uzyskać.
– Lekarze i farmaceuci? – zaryzykował Henry.
– Oraz niektórzy producenci…
– Produ… A, wuj George? Oczywiście. W termometrach jest mnóstwo rtęci.
– Starszy pan bez wątpienia sprawia wrażenie nieco zdezorientowanego.
– A profesor chemii? – dociekał Henry.
– W jego sytuacji – odparł inspektor tonem rzeczoznawcy – sam rozważyłbym noszenie przy sobie pewnej ilości tej substancji.
– Ponieważ istnieje los gorszy od śmierci – natychmiast zgodził się z nim Henry – taki jak życie w niektórych krajach dzisiejszej Europy. Mogę zapytać, jaką postać przybiera ta trucizna?
– Białej krystalicznej substancji.
– Łatwej do pomylenia z cukrem?
– Nadzwyczaj łatwej – odparł cierpko policjant.
– Jednak brakuje panu informacji – wydedukował bystro Henry – czy rozsypano ją na babeczkach… Zakładam, że była na babeczkach?
– To najbardziej prawdopodobny nośnik – przyznał policjant.
– A więc czy rozsypano ją przypadkowo, czy też miała za zadanie wywołać lekkie objawy choroby u pewnej liczby osób albo…
– Albo – przerwał mu z zaangażowaniem funkcjonariusz Bewman – bardzo ciężkie objawy choroby u jednej osoby?
– Albo jedno i drugie. – Henry nie dał się zbić z tropu.
– Mieliśmy do czynienia z tą ostatnią sytuacją. – Inspektor odkaszlnął sucho. – Tak się składa, że kilkanaście osób zachorowało, w tym jedna ze skutkiem śmiertelnym.
– Co również mogło być zamierzone?
Nikt nigdy nie zarzucił Henry’emu, że wolno myśli.
– Wszystko na to wskazuje – powiedział ogólnikowo Milsom – że pan Steele miał rozregulowany żołądek, zanim spożył sublimat.
– Wuj George się nie pochorował, prawda?
– Nie, podobnie jak doktor Friar. – Znowu pojawił się suchy kaszel. – Doktor Friar stroni od deserów.
– A pani Steele?
– Lekko się zatruła. Mówi, że zjadła tylko jedną babeczkę. Pani Watkins sobie darowała. Podobnie jak profesor.
– „U kogo nie znajdziesz pietruchy, u tego nie szukaj trucizny” – powiedział Henry, cytując fragment znanego musicalu.
– W rzeczy samej. Z naszych wstępnych rachub wydawałoby się na pierwszy rzut oka całkiem możliwe, że…
– Panie inspektorze, tak subtelnie pan się zabezpiecza przed każdą wypowiedzią, że z pocałowaniem ręki dostałby pan pracę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.
– Dziękuję panu. Jak już mówiłem, możliwe, że trucizna znajdowała się na babeczkach najbardziej oddalonych od schodów. Funkcjonariusz Bewman rozszyfrował układ, w którym poszkodowani brali babeczki.
– Co by tłumaczyło, dlaczego niektórym osobom nic nie było – stwierdził Henry.
– Co mogłoby to tłumaczyć – skorygował go inspektor, który najwyraźniej dorównywał mu precyzją. – Profesora w ogóle nie było, nie mógł się więc poczęstować. Mówi, że poszedł do swojego pokoju, aby dokończyć prezent świąteczny dla żony. Rzeźbił coś dla niej z kawałka starego drewna.
– Jak mus, to mus – odparł Henry nieobecnym tonem, zastanawiając się nad czymś. – Ładny problemik, jak to się mówi.
– Jak się zdaje, użyte środki i sposobność już znamy – stwierdził Milsom.
– Czyli brakuje jeszcze motywu.
– Starszy pan mógł nie mieć motywu, zważywszy na jego stan – z pewnością pan zgaduje, co mam na myśli – i nic oczywiście jeszcze nie wiemy o profesorze i jego żonie, prawda, proszę pana?
– Absolutnie