Świąteczne tajemnice. Группа авторов
zebrała się cała obsada, prawda? – spytał wielebny Sykes.
– Prawie że – odparł sir Adrian z niespiesznym, niewzruszonym spokojem doświadczonego narratora, którym w kontekście tej opowieści z pewnością był. – Do tej pory przyjęcie zdawało się przebiegać bez zakłóceń. Zgodnie z moimi przewidywaniami zaproszeni przeze mnie pospolitacy żywo zainteresowali się Richardem Mallatratem i jego widowiskową żoną: stłoczyli się wokół nich, zarzucali ich wylewnymi komplementami i wyrazami podziwu za jakiś marny występ na scenie czy ekranie. Wyglądało na to, że wszyscy widzieli filmy mówione z Glorią Davere albo Richarda Mallatrata jako Hamleta, Romea czy Ryszarda II. Wiedziałem, że będzie obrzydliwie i nie pomyliłem się. Angela Montfort pogrążyła się w odmętach przygnębienia, bo nie otoczył jej wianuszek wielbicieli, którzy karmiliby jej próżność. Zadowoliła się wymianą uszczypliwości z Frankiem Mandeville’em, którego oczywiście rozwścieczyła ilość uwagi skupionej na Richardzie Mallatracie.
– Przy czym Frank Mandeville raczej nie jest aktorem szekspirowskim – przypomniał Peter Carbury.
– Frank Mandeville raczej w ogóle nie jest aktorem – skorygował go sir Adrian. – Teatralne waśnie i zawiści nie przejmują się jednak logiką. Mandeville jako Hamlet nie wytrzymałby krytyki nawet w deszczowy wtorek w Boltonie, lecz nie przeszkodziło mu to w zgrzytaniu zębami na widok popularności Richarda Mallatrata.
– Nie on jeden zgrzytał zębami – szepnął Stephen Coates.
– Przyszła pora na drugą kolejkę drinków. Podjąłem tę decyzję, kiedy zobaczyłem na podjeździe postać mojego ukochanego garderobianego Jacka Rodena. Mojego niegdyś ukochanego garderobianego. Nalałem różne drinki, w tym przygotowane już koktajle, dwa gatunki sherry, dżin z tonikiem i dwie szklaneczki czystej whisky. W salonie była tylko jedna osoba, która miała odrażający zwyczaj pić czystą whisky przed obiadem. Ponieważ nalałem dwie szklanki, osoba ta miała pięćdziesięcioprocentową szansę na przeżycie, co zależało od ustawienia tacy. Stojąc tyłem do gości, wsypałem do jednej whisky hioscynę.
– Który to był ten amator whisky? – spytał Roland, wiedząc, że nie usłyszy odpowiedzi na to pytanie.
– Osoba z najgorszym gustem – zbył go sir Adrian. – Potem poszedłem otworzyć drzwi wejściowe. Jack z trudem wtoczył się do środka, mrucząc coś o potwornym ścisku w pociągach i autobusach w okresie świątecznym. Prezentował się żałośnie. Ten człowiek, który został ode mnie odciągnięty przez Richarda Mallatrata, a następnie porzucony, ponieważ nie nadążał za rozwojem swojej profesji, miał ogromne problemy z własną garderobą, a co dopiero cudzą. Wyrzuciłem buteleczkę po hioscynie jak najdalej w zarośla, a potem uprzedzająco grzecznie wprowadziłem go do salonu i starannie przedstawiłem zarówno ludziom, których nie znał, jak i pozostałym. „Ale, ale, przecież wy się znacie jak łyse konie”, powiedziałem, kiedy zaprowadziłem go do tego łajdaka Mallatrata, który znalazł w sobie dosyć wielkoduszności, aby uśmiechnąć się krzywo. Kątem oka z zadowoleniem zobaczyłem, że część gości poczęstowała się już drinkami.
– Dlaczego to pana ucieszyło?
– Bo oznaczało, że koło tacy przebywały również inne osoby oprócz mnie. Wiedziałem także, że tylko ludzie teatru się do niej zbliżyli – pospolitacy by się nie odważyli.
– Wydaje się, że nie było to najradośniejsze przyjęcie – skomentował Lovejoy.
– Prawda, że tak się wydaje? A jednak ludzie teatru potrafią się odprężyć w każdych warunkach, zwłaszcza jeśli mają wokół siebie wielbicieli. Odkąd pospolitacy uznali, że czas się oderwać od gwiazdorskiego duetu Mallatrat—Davere, trochę uwagi skupiła na sobie Angela, natomiast Alice miała swój niewielki wianuszek jako gospodyni – już dawno rzuciła oczywiście scenę, ale wciąż była do szpiku kości zwierzęciem scenicznym. Nie, w żadnym razie przyjęcie nie było smutne.
– Aż do zgonu – zasugerował wielebny Fortescue.
– Aż do zgonu – potwierdził sir Adrian. – Chociaż nawet to…
– Nie zepsuło nastroju?
– W każdym razie nie całkiem. Trucizna działa oczywiście powoli. Szybkie, dramatyczne efekty można osiągnąć cyjankiem – nawet ja sporadycznie grałem w thrillerach i stąd o tym wiem – ale większość trucizn potrzebuje czasu. W pierwszej chwili ludzie pomyśleli, że chodzi o dolegliwości żołądkowe. Alice wyraziła taką nadzieję. Nie wtajemniczyłem jej oczywiście w moje plany. Na kobietach nie można polegać, nie uważacie?
Rozejrzał się wokół stołu. Żaden z jego słuchaczy nie wyraził poglądu, że na kobietach można polegać.
– Czyli to nie ona chodziła z tacą między gośćmi, tylko służący? – spytał Simon.
– W żadnym razie nie służący. Służba miała za zadanie wyłącznie przygotować obiad. Jako dżentelmen miałem instynktowną awersję do angażowania wiernej świty… w tego rodzaju sprawy.
– Zakładam jednak, że nie roznosił pan drinków osobiście.
– Nie roznosiłem. Klepnąłem tego biedaka Rodena w ramię – wdał się we wspominki z Danielem Westem (o sprawach ukrytych przed światłami rampy) – i spytałem, czy nie zechciałby pomóc, roznosząc drinki. Od początku taki miałem plan, aczkolwiek wyznaję, że kiedy zobaczyłem, jaki zrobił się niedołężny i niepewny, o mało tego planu nie zmieniłem, z obawy, że Jack upuści wszystko na podłogę. Włożyłem mu jednak tacę do rąk w pożądanym przeze mnie układzie, aby whisky była najbardziej pod ręką, kiedy taca dotrze do ofiary.
– I oczywiście ofiara wzięła właśnie tę szklankę – zasugerował wielebny Fortescue.
– Tak jest. Dla mnie był to sygnał do wzniesienia toastu. Odchrząknąłem i wszyscy milkli. Pochlebiam sobie, że umiem uciszyć ludzi. Starannie przemyślałem ten toast i do dzisiaj uważam go za całkiem udany. „Przyjaciele – powiedziałem. – Przyjaciele starzy i nowi, wypijmy za odnowę i pojednanie, za prawdziwego ducha świąt”. Na moje słowa zareagowano gorącym aplauzem i uniesieniem szklanic. Wypiliśmy za święta – również on, do dna.
– Nie należał do tych, którzy piją drobnymi łyczkami? – dociekał Stephen.
– Nie. Należał do tych, którzy piją do dna, a potem robią sobie przerwę. W mojej prywatnej ocenie picie drobnymi łyczkami jest bardziej towarzyskie.
– Ile czasu upłynęło, zanim skutki dały się odczuć?
– Co najmniej dwadzieścia minut – odparł sir Adrian z nostalgicznym uśmiechem na twarzy. – Najpierw mina wskazująca na mdłości, a trochę później wyznanie, że nie czuje się dobrze. Alice wzięła go pod swoje opiekuńcze skrzydła. Zabrała go do mojego gabinetu, napoiła litrami wody, nafaszerowała specyfikami z naszej apteczki. Strasznie się pocił i wzrok mu się rozmazywał. W końcu Alice wróciła do salonu i zasugerowała, abym wezwał doktora Camerona. Nie był zadowolony, że fatyguję go w drugi dzień świąt, zwłaszcza że nie został zaproszony na przyjęcie.
– Bo mógłby rozpoznać, co dolega ofierze i zdążyć ją uratować?
– Tak właśnie. Na szczęście doktor Cameron należał do rzadkiego dzisiaj typu staroświeckich lekarzy, którzy wszędzie chodzą na piechotę. Zanim dotarł, buchając szkocką drażliwością i urażoną dumą, nie dało się już nic zrobić. Potem były pytania, podejrzenia i ostatecznie żądania wezwania policji. Zbudowało to ekscytującą, aczkolwiek trochę nerwową atmosferę – sądzę, że wszyscy obecni zapamiętają ten drugi dzień świąt do końca życia.
– A policja szybko wskazała palcem winowajcę? – spytał Mike.
Sir Adrian wydał z siebie czechowowskie