Świąteczne tajemnice. Группа авторов
przestępstwa…
– A cóż to takiego, panie inspektorze?
– Dowody. – Wstał do wyjścia. – Dziękuję panu za pomoc.
Po wyjściu policjantów Henry siedział bez ruchu, ponieważ coś kołatało mu w pamięci. Kogoś, kogo znał, otruto chlorkiem rtęci, podanym w ciastku. Na usta cisnął się kalambur „podanym w ciastku przez niezłe ciacho”.
Nie, nie kogoś, kogo znał.
Kogoś, o kim słyszał.
Kogoś, o kim słyszeli w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, ponieważ chodziło o morderstwo polityczne, głośne morderstwo polityczne związane z odwiecznym trójkątem…
Henry Tyler znalazł profesora Godiesky’ego i wszystko mu wyjaśnił.
– Współcześni kronikarze odnotowali – powiedział Henry – że kiedy osadzonemu w londyńskiej Tower, sir Thomasowi Overbury’emu, dostarczano ciastka zatrute rtęcią, doręczycielka niechcący przebiła jedno ciastko paznokciem.
Profesor skinął z namaszczeniem głową.
– I zabarwił się na czarno?
– Właśnie – odparł Henry. Wbrew znanemu powiedzeniu Henry’ego Forda, historia może jednak nas czegoś nauczyć. – Ale plamę dało się zmyć?
– Tak – potwierdził zwięźle Hans Godiesky.
– Czyli to prowadzi nas donikąd, prawda?
Naukowiec pochylił się nieco do przodu, jakby mówił do swoich seminarzystów.
– Istnieje jednak pewna substancja, na której rtęć zawsze pozostawia ślad.
– Naprawdę?
– Ślad ten jest – jak wy to mówicie po angielsku? – nieusuwalny.
– Tak właśnie mówimy – potwierdził Henry. – A cóż to za substancja, panie profesorze?
– Złoto, panie Tyler. Rtęć plam i złoto.
– Na zawsze?
– Na zawsze. – Machnął dłonią. – Powstaje amalgamat.
– A ja, głupi, myślałem – Henry uśmiechnął się nieznacznie – że to brylanty są na zawsze.
– Słucham?
– Nic ważnego, panie profesorze. Pan wybaczy, ale chyba uda mi się dogonić pana inspektora i powiedzieć mu, aby rozglądnął się za damą1. I jej złotą obrączką ślubną.
– Rozglądnął się za damą? – wydukał uchodźca ze zdezorientowaną miną. – Nie rozumiem…
– To jest cytat.
– Niestety jestem tylko naukowcem, proszę pana.
– Istnieje lepszy cytat – stwierdził Henry – o szukaniu pomocy nauki w celu naprawienia krzywd. Mam podejrzenie, że pani Steele również poszukała pomocy nauki, chociaż w innym celu – w celu poprawy swojego… losu. A jeśli starannie rozsypała sublimat na części babeczek, to z pewnością zrobiła to lewą ręką.
– Ponieważ jest leworęczna – natychmiast przypomniał sobie profesor. – I sądzi pan, że jednej babeczce – wiem, że Anglików boli taka niesprawiedliwość – dostało się więcej, niż jej się należało?
– Tak właśnie myślę. A potem wystarczyło dać tę babeczkę mężowi i żegnaj Gienia. Bardzo sprytne, że zrobiła to w cudzym domu.
Hans Godiesky otworzył szeroko oczy.
– Kto to jest Gienia?
– Proszę się nie martwić o Gienię – powiedział Henry od drzwi. – Niech pan pomyśli o Melchiorze i jego złocie.
1 W oryginale cytat z Makbeta, przetłumaczony przez Stanisława Barańczaka jako „Pomóżcie pani” (przyp. tłum.).
Robert Barnard
Świąteczna buteleczka
Kiedy świat kryminałów skolonizowali seryjni zabójcy, policyjne procedury i wiadra krwi, niewielka grupa brytyjskich autorów podtrzymywała dziedzictwo tradycyjnej powieści detektywistycznej, a jedną z gwiazd tego trudnego podgatunku w ostatniej ćwierci XX wieku był Robert Barnard. Autor ten urodził się w mieście o uroczej nazwie Burnham-on-Crouch, po ukończeniu studiów w Oksfordzie wyjechał do Australii, aby wykładać na tamtejszym uniwersytecie, a następnie uczył angielskiego na dwóch uniwersytetach w Norwegii, by ostatecznie osiąść w Leeds. W wielu spośród jego humorystyczno-satyrycznych powieści kryminalnych figuruje inspektor Scotland Yardu, Perry Trethowan. Opowiadanie Świąteczna buteleczka po raz pierwszy ukazało się w zredagowanej przez Tima Healda antologii A Classic Christmas Crime (Londyn: Pavilion, 1995).
– Prawdziwego ducha świąt – powiedział sir Adrian Tremayne, obracając w palcach nóżkę niewielkiego kieliszka porto z maksymalną dawką trunku, na jaką pozwalało mu zdrowie – nie należy szukać w obżarstwie i wystawności, do których zachęcał ten szarlatan i sentymentalista Charles Dickens. – Z aprobatą spojrzał na resztki świątecznego obiadu, od których nadal uginał się długi stół. – Ducha prawdziwych świąt nie należy szukać w indyku ani puddingu śliwkowym, a tym bardziej w petardach i drogich prezentach – nie, po tysiąckroć nie! – Głos mu drżał, po czym opadł do szeptu, który niósł się daleko, tak jak kiedyś niósł się po salach teatralnych całego kraju. – Prawdziwy duch świąt leży oczywiście w pojednaniu.
– W pojednaniu, święta prawda – przytaknął mu wielebny Sykes.
– Bo jeśli jest inaczej, to dlaczego w bożonarodzeniowej opowieści znajdujemy prostych pasterzy i bogatych królów wspólnie oddających hołd dzieciątku w stajence?
– Nie wydaje mi się, aby rzeczywiście… – zaczął wielebny Fortescue, ale uciszono go ruchem dłoni.
– Aby pokazać, że w oczach Boga ludzie są tacy sami, mają taką samą naturę, i właśnie to pojednanie przeciwieństw leży u sedna bożonarodzeniowego przesłania. Ten właśnie plan w każde święta realizowaliśmy z moją ukochaną żoną Alice, której nie ma już z nami. Pierwszy dzień świąt spędzaliśmy cicho i skromnie, tylko we dwoje, odkąd dzieci dorosły i zaczęły żyć własnym życiem. A w Świętego Szczepana zapraszaliśmy do Herrington Hall mnóstwo ludzi, zwłaszcza osoby, z którymi się poróżniliśmy i należało się z nimi pojednać. Urwał, sięgając do rezerw tego słodkiego jak lukier głosu, który niegdyś hipnotyzował publiczność w całym kraju. – Tak właśnie postąpiliśmy w te pamiętne święta 1936 roku. Dziesięć lat temu… – dokończył powoli.
Wokół stołu kiwali głowami zarówno ci, którzy już wcześniej słyszeli tę historię, jak i ci, którzy jej nie znali.
– Pierwszy dzień świąt minął spokojnie – przyznam, że trochę nudno – podjął sir Adrian. – Słuchaliśmy orędzia nowego króla i dziwowaliśmy się, jak przezwyciężył swoją nieszczęsną wadę wymowy. Zawsze dobrze jest pomyśleć o tych, którzy nie mają naszych wrodzonych przewag. Przyznaję, że dla mnie ten dzień przebiegł przede wszystkim pod znakiem uczucia wyczekiwania. Z radością myślałem o pięknym dziele pojednania, które miało się dokonać następnego dnia. A także o drugim dziele…
Tu i ówdzie rozległ się niestosowny śmiech.
– Pojednanie ma swoje granice – zasugerował Martin Lovejoy.
– Niestety – potwierdził sir Adrian, uprzejmie skłaniając głowę w stronę Martina. – W końcu wszyscy