Tajemnice walizki generała Sierowa. Iwan Sierow

Tajemnice walizki generała Sierowa - Iwan Sierow


Скачать книгу
nie wiem dokładnie.

      – Jakże książę może nie widzieć, będąc przewodniczącym towarzystwa?

      – Panie komisarzu, to już przeszłość. Wszystko panu opowiem, tylko proszę mi pozwolić chodzić po pokoju, ponieważ jednak trochę się denerwuję, po raz pierwszy widząc bolszewika z bliska. Poza tym cieszę się, że widzę rodaków.

      – Proszę uprzejmie, możecie chodzić.

      – Otóż, panie bolszewiku, od razu po rewolucji napłynęło tu sporo różnego draństwa. Mnie wszyscy znali i traktowali z należytym szacunkiem. Potem niektóre gorące głowy z pretensjami do Rosji sowieckiej poczęły wysuwać różne niedorzeczne pomysły, w rodzaju inwazji na Odessę, wysyłania szpiegów, mordowania członków sowieckiego kierownictwa i podobne głupstwa. Jak tylko mogłem, wyśmiewałem takie dzikie pomysły. Potem, kiedy dowiedziałem się, że Rumuni przy poparciu Niemców wysyłają szpiegów do Rosji, zrezygnowałem z funkcji przewodniczącego „towarzystwa oficerskiego” i więcej tam się nie pojawiłem. Zdrajcą ojczyzny nie byłem i nie będę. Z własnym synem, który wczoraj zbiegł z Rumunami do Bukaresztu, mocno się posprzeczałem. Teraz namawia mnie na wyjazd do Rumunii, lecz powiedziałem, że urodziłem się w Rosji i w Rosji umrę. Ostatnio uczęszczam do cerkwi. Ze mnie się śmieją, że niby „zwariował nam książę”, lecz nie zwracam na to uwagi i wyrzucam naszym oficerom, jak nisko upadli i sprzedają Rosję. Miałem z tego powodu ostrą rozmowę z gubernatorem, który apelował do mojego rozsądku, wzywał do zaprzestania „niepotrzebnych rozmów” na korzyść bolszewików. Podobną rozmowę miałem z synem, który jest konsulem Rumunii w Besarabii. Rumuni rozgrywali Besarabię jako autonomię rosyjsko-mołdawską, a w rzeczywistości grabili biednych Mołdawian i tyle.

      Słuchałem uważnie księcia, który na przemian nazywał mnie komisarzem i panem bolszewikiem. Zaproponowałem herbatę. Początkowo odmówił, po czym szybko wypił całą szklankę, nadal chodząc i mówiąc:

      – Pan mnie zatrzymał, panie bolszewiku, zatrzymaliście mnie chyba przez pomyłkę, sądząc widocznie, że macie do czynienia z moim bratem, znanym bogaczem rosyjskim. To on władał wieloma majątkami w Rosji i na Ukrainie, gdzie miał setki tysięcy hektarów ziemi. Takiego majątku nie posiadałem.

      Zaczął dokładnie wyliczać:

      – W połtawskiej guberni miałem 15 tysięcy, pod Moskwą około 40, w tulskiej zaledwie 7 tysięcy i w nowgorodzkiej – 12 tysięcy. I tyle – zakończył książę. – Nie tego Dołgorukiego zatrzymaliście.

      Po takiej deklaracji swojej „biedy” przez rozmówcę – 80 tysięcy hektarów ziemi! – spokojnie odrzekłem:

      – Nas nie interesuje, książę, majątek wasz i waszego brata, ponieważ ziemia ta należy obecnie do naszych chłopów, kołchoźników, łącznie z waszymi siedzibami. Mnie interesuje antysowiecka działalność „rosyjskiego towarzystwa oficerskiego”, które swoją aktywnością szpiegowską przeciwko Rosji sowieckiej wyrządzało szkodę waszej i mojej ojczyźnie. To nas boli!

      Książę się uśmiechnął i poprosił o pozwolenie na pospacerowanie po długim korytarzu.

      – Ależ proszę!

      Strażnikowi kazałem pozostać przy mnie.

      Książę wrócił chyba po 10 minutach i kontynuowaliśmy rozmowę. Opowiedział o życiu mieszczańskiego Kiszyniowa, o opilstwie, również wśród młodzieży i sfer wyższych itp. Postanowiłem wysondować jego poglądy polityczne i rzekłem spokojnie:

      – U nas w Związku Sowieckim wszystko wygląda inaczej. Obawiam się, że trudno wam będzie to zrozumieć.

      Tu dopiero książę wyszedł z siebie. Wyraźnie dotknięty do żywego powiedział z oburzeniem:

      – Panie bolszewiku, jest pan ode mnie dwa razy młodszy, więc mam prawo panu to wygarnąć. Pan się myli, młody człowieku. Podczas całego mojego tu pobytu uważnie śledziłem, co się dzieje w mojej ojczyźnie, żyłem jej problemami i byłem pewien, że sprawy zakończą się w sposób taki właśnie jak wczoraj, to znaczy przyszliście na swoją ziemię ojczystą. W pierwszych latach władzy sowieckiej istotnie miałem pretensje do bolszewików, lecz z czasem, kiedy poznałem rządy bojarów rumuńskich i porównałem je z czynami bolszewików, znienawidziłem rumuńskich rządzących i zacząłem sympatyzować z bolszewikami. Na tym tle posprzeczałem się z własnym synem i nawet przestałem spotykać się z synową i wnuczętami, których kocham.

      Słuchałem tych wywodów z autentycznym zainteresowaniem.

      – Niech pan spojrzy, panie bolszewiku – kontynuował rosyjski szlachcic. – Rosja sowiecka istnieje już ponad 20 lat, wbrew krakaniom Churchilla*, Poincarego i innych, że padnie w ciągu pół roku, roku, a trwa już dokładnie 22 lata! Pomylili się, panie bolszewiku!

      Spojrzał na mnie tak, jakbym to ja się pomylił, i ciągnął dalej:

      – Stalin zabrał Polakom odwieczne rosyjskie ziemie Ukrainy z miastami Lwów, Równe, Brześć, Stanisławów i innymi. Brawo! Stalin zagarnia państewka nadbałtyckie, tych Estończyków, Litwinów, Łotyszy, ale to przecież są odwieczne ziemie rosyjskie, zawsze należące do Rosji, poczynając od Piotra I. Brawo, Stalin! Hura! Kiedy natomiast Armia Czerwona potknęła się na Finach, a wojna z nimi potoczyła się niepomyślnie, wtedy płakałem, czytając gazety, krwawiło mi serce. Śmiano się mi w twarz: „Masz swego Stalina”. Czy to nie jest ubliżające? Teraz jednak odebraliście naszą rosyjską Besarabię. Brawo, mołodcy! Kiedy ujrzałem nasze czołgi, kawalerzystów, piechotę, która tak dziarsko maszerowała, śpiewając pieśni, tych blondasów o zadartych nosach, chciałem rzucić się do nich i wszystkich wyściskać!

      Po tej tyradzie zauważyłem łzy w jego oczach. Rozmowa nasza trwała w sumie około trzech godzin. Pierwsza i, niestety, ostatnia.

      Śmierć księcia Dołgorukiego

      Postanowiłem pojechać do Czernowców, ponieważ dowódca grupy operacyjnej Trubnikow* dopiero zaczynał organizować tam pracę. Jechaliśmy szybko i już po dwóch godzinach byliśmy w rejonie Bielcy.

      Na przedmieściu spytałem mieszkańców, czy przechodziły już oddziały Armii Czerwonej. Spoglądali na mnie zdziwieni i odrzekli, że nie wiedzą, a potem wskazali posterunek policji: „Tam się pan dowie”. Zaskoczyły mnie, przyznam, ich słowa.

      Naraz mój adiutant wskazał mi obłok pyłu długości chyba kilometra na polnej drodze obok. Na pewno nasi – pomyślałem i kazałem jechać w tamtą stronę. Z bliska zobaczyłem kawalerię z rumuńskim sztandarem na przedzie, za nim orkiestrę dętą, a przed nimi oficera z adiutantem.

      Ale wpadłem. Znalazłem się chyba na głębokim rumuńskim zapleczu. Jak nic mnie wykończą.

      Do tego jeszcze kierowca – zdrowe chłopisko, ale niezbyt bystry – zaczął lamentować: „Co robić? Co robić?”. Ofuknąłem go i kazałem, by nie wyłączał silnika.

      Obróciłem się do swego adiutanta i powiedziałem: „Rób, co każę! Szybko!”.

      Podszedłem do prowadzącego rumuńskiego oficera i po kawaleryjsku uniosłem i opuściłem rękę, co w tym rodzaju wojsk oznacza: „Uwaga! Stop!”. Kolumna się zatrzymała. Pytam, co to za oddział. Jakiś Żyd z orkiestry przetłumaczył. Oficer odpowiada: „Rumuńska dywizja kawaleryjska w marszu!”. – „Gdzie jest dowódca?”. – „W środku kolumny”.

      Przybieram rozkazujący ton: „Dowódcę kolumny – na czoło!”. Tymczasem wypytuję Żyda-trębacza, skąd i kiedy wyszli, dokąd maszerują itp.

      Wtedy właśnie na pięknym wierzchowcu podjechał wymuskany dowódca dywizji ze złotymi epoletami i nie schodząc


Скачать книгу