Psychoterapia dziś. Отсутствует
im trudność, staram się wychwycić momenty, które prowadzą ich do kłopotów. Pacjenci nie dlatego wikłają się w problemy, że się nie starają, są złośliwi albo im się nie chce. Oni po prostu nie potrafią inaczej sobie radzić z różnymi okolicznościami. Nie możemy robić czegoś, czego wcześniej się nie nauczyliśmy, powtarzamy na ogół to, czego zostaliśmy nauczeni. A to z kolei bywa pokłosiem trudnych doświadczeń, bagażu, którego nie włożyliśmy sobie sami na plecy, choć to my dźwigamy go całe życie. To, że ktoś ma ograniczony dostęp do swoich emocji, nie umie nawet ich rozpoznać, a tym bardziej rozumieć i wyobrażać sobie, jak mogą na nie reagować inni, nie jest kwestią jego złej woli. Pacjent nie tyle jest kimś chorym, ile kimś, kto utknął na pewnym etapie swojego rozwoju, bo czegoś nie dostał.
Od rodziców?
Po prostu od tzw. pierwszych figur przywiązania. Zdarza się, że to też inni opiekunowie. Pomijam tu zespół stresu pourazowego, czyli reakcję na bardzo traumatyczne doświadczenie w dorosłości. Klinicyści mają dziś najczęściej do czynienia z zatrzymaniem w jakiejś fazie rozwojowej. Terapeuta powinien pomóc przez nią przejść, nauczyć pacjenta kontaktu z uczuciami, rozumienia emocji swoich i innych, łączenia zdarzeń w związki przyczynowo-skutkowe, wielowymiarowego, a nie czarno-białego postrzegania rzeczywistości. Te wszystkie umiejętności określane są jako zdolność do mentalizowania i są jedną z podstaw zdrowia psychicznego.
Brzmi prosto, nauka jak każda inna.
To wcale nie jest takie proste, zwłaszcza dla osób, które doświadczyły poważnych traum. Niekoniecznie chodzi o bicie czy seksualne nadużywanie w dzieciństwie, wystarczy, że doświadczyły przewlekłego emocjonalnego zaniedbania.
Co to znaczy?
Nieadekwatne odzwierciedlenie może wystąpić z różnych powodów. Rodzice mogli być bardzo zaabsorbowani swoimi sprawami, czasem dlatego, że borykali się z własnymi problemami psychicznymi. Dzieje się tak, gdy rodzice mają trudność z nieprzepracowanymi traumami i przez to nie mogą widzieć dziecka takim, jakie jest; staje się ono dla nich ekranem różnych projekcji ich własnych demonów. Wtedy potrzebują pomocy, bo inaczej ich nierozwiązane problemy są przekazywane transgeneracyjnie. Czyli dorosły, który jako dziecko nie był rozumiany w kontekście emocjonalnym, będzie miał trudność w rozumieniu w dorosłości siebie i innych ludzi. Trudności te staną się szczególnie wyraźne, gdy przyjdzie czas na związki, potem na rodzicielstwo. I jeśli nic się nie zmieni, dzieci w jakimś sensie powrócą do dzieciństwa swojego własnego rodzica. Nawet jeśli zewnętrzna forma będzie pozornie inna.
Przez wiele lat ludzie radzili sobie bez terapii.
Być może. To, że żyli jednak w nieco innym świecie, mieli więcej relacji i żyli krócej, pewnie paradoksalnie sprawę ułatwiało. Dziś nie mamy wątpliwości, że osoby, które doświadczyły poważnych i przewlekłych trudności w pierwszej relacji, mają zaburzony wzorzec tworzenia więzi. Dla nich bliskość nie jest czymś, co kojarzy się z bezpieczeństwem, ale z czymś niepewnym, a nawet zagrażającym. A to, że ludzie wiążą się ze sobą, jest osiągnięciem ewolucyjnym, podstawowym wrodzonym instynktem, tym, co nami rządzi wbrew Freudowskiej teorii o instynkcie seksualnym czy popędzie śmierci. Więź miłosna z matką czy rodzicami jest niezbędna, żeby rodzice nie porzucili dziecka, wykarmili je, chronili – kiedyś przed drapieżnikami, dzisiaj przed innymi zagrożeniami.
Czyli akcent przesunął się z myślenia o człowieku w kategoriach popędowych w stronę rozpatrywania osobowości w kontekście doświadczenia pierwszej relacji?
Tak, doświadczenie bycia przyjętym w relacji jest kluczowe dla naszego rozwoju. Oczywiście jakieś rozminięcia pomiędzy dzieckiem a rodzicem są nieuniknione, a ich brak byłby szkodliwy. Nie da się zapobiec pewnemu poziomowi frustracji, jest on nawet pożądany – uczy nas od początku znoszenia rozczarowań, dopominania się o swoje, żegnania się z iluzją idealnej jedności. Chodzi o to, żeby dobre doświadczenia dominowały nad złymi. Również o to, aby rodzic potrafił te złe naprawić, czyli przeprosić, ukoić dziecko. Podobnie jak potem terapeuta.
Dotychczas, na przykład w szkole kleinowskiej, przyglądano się głównie fantazjom i impulsom, które pacjent przeżywał jako dziecko, a te są w pewnym stopniu naszym wyobrażeniem, ponieważ nie mamy dostępu do umysłu na tak wczesnym etapie życia. Zrozumienie znaczenia więzi sprawiło, że realne doświadczenia zyskały w psychoterapii nowy status, ślady, które po sobie pozostawiły, mają ogromny wpływ na życie danej osoby, a także na przebieg terapii.
Co się dzieje, jeśli takiego bezpiecznego przywiązania zabraknie?
Trudniej nam wykształcić coś, co Peter Fonagy nazywa pierwotnym zaufaniem do rzeczywistości. Dzięki niemu możemy uczyć się i przyswajać nowe rzeczy. Osoby, którym tego zabrakło, mają pierwotne doświadczenia w niewielkim stopniu dające się odkształcać pod wpływem nowych bodźców, a tym samym dostarczać alternatywy dla niszczącego działania bolesnych przeżyć z pierwszej relacji.
Przez to zniekształcają rzeczywistość?
Tak, świetnie to ilustruje eksperyment w zakresie neurobiologii przeprowadzony przez amerykańskiego psychiatrę Daniela Siegela. Nagrał film, na którym zarejestrował swój spacer po pięknej hawajskiej plaży, ale opatrzył go dwiema zupełnie różnymi ścieżkami muzycznymi. W jednym przypadku mamy do czynienia ze spokojnym i pięknym fragmentem muzyki klasycznej, w drugim towarzyszy mu ścieżka dźwiękowa z filmu Szczęki. Stąd za pierwszym razem mamy poczucie, że świat jest przyjemny i przyjazny, a po zmianie muzyki zaczynamy przeżywać jakieś ogromne napięcie, przewidując, że za chwilę wydarzy się jakaś tragedia. Mimo że za każdym razem oglądamy to samo miejsce. Tak właśnie doświadczana jest rzeczywistość przez osoby z zaburzeniami osobowości. Mają swoją emocjonalną ścieżkę muzyczną i bez względu na to, co się wokół nich dzieje, zawsze towarzyszą temu te straszne dźwięki.
Taka osoba wszystko interpretuje, jakby patrzyła na siebie i otoczenie przez ciemne okulary.
W terapii chodzi o to, żeby widzieć w miarę realnie, bo zarówno ciemne, jak i różowe okulary zniekształcają rzeczywistość. Gdy ktoś cały czas zniekształca zdarzenia i ma dostęp tylko do swojej perspektywy, zwykle dopowiada sobie czyjeś intencje i nieświadomie powtarza takie relacje, które sprawiają, że czuje się samotny, oszukany i źle potraktowany. Zadaniem terapeuty jest stworzenie na tyle bezpiecznej bazy i środowiska, żeby pacjent odzyskał zdolność uczenia się nowych rzeczy. To rola podobna do roli rodzica, który pomaga w różnych momentach rozwojowych i oswaja z podstawowym zaufaniem do rzeczywistości.
Czy osoba, której go brakuje, ma jakikolwiek powód, żeby zaufać terapeucie, skoro i tak nauczyła się interpretować wszystko według swojego klucza?
Nie ma. Pacjenci rozpoczynają terapię z mieszaniną nadziei na zmianę i absolutnego przekonania, że zmiana jest niemożliwa, a terapeuta będzie kolejną osobą, która zrobi im krzywdę, zawiedzie, rozczaruje, opuści.
Terapeuci muszą wierzyć w swoją skuteczność za dwoje?
Trochę tak, zwłaszcza na początku. Bardzo długo się szkolą, żeby się nauczyć rozumieć tę dynamikę i odpowiednio z nią pracować. Na szczęście mamy dziś oparcie w neuronauce i – inaczej niż czterdzieści lat temu – wiemy, co sprzyja naszej pracy, a co ją utrudnia. Nie tylko w kwestii budowania początkowego przymierza, ale również w samej technice pracy. Na przykład wiemy, że w zdolność do mentalizowania zaangażowane są konkretne obszary w mózgu. Kiedy pacjent odczuwa bardzo duży lęk albo nadmierne pobudzenie emocjonalnie, te obszary nie mogą działać w odpowiedni sposób. Te odkrycia prowadzą do wniosku, że u osób z zaburzeniami osobowości klasycznie analityczny, interpretacyjny styl