Psychoterapia dziś. Отсутствует

Psychoterapia dziś - Отсутствует


Скачать книгу
widzę. Zdajesz się sądzić, że gdyby poddać psychoterapii na przykład bohaterkę filmu Trzy billboardy z Ebbing, Missouri, to zostałaby spacyfikowana, pogodziłaby się ze światem i przestałaby się buntować przeciwko doznanej krzywdzie. Tymczasem ja wierzę, że gdyby miała dobrą psychoterapię, to buntowałaby się skuteczniej i mniej przy tym niszczyła siebie.

      Może przesadzam. Ale myślę, że zamiana dyskomfortu związanego z życiem w kraju pełnym niesprawiedliwości, krzyczących różnic klasowych, brzydkiej architektury, monotonnej ideologii i siermiężnej religijności na dyskomfort związany z trudnymi relacjami z rodzicami jest po pierwsze dość atrakcyjna, a po drugie w sumie prosta do realizacji. Zwłaszcza jeśli stać cię na psychoterapię – co oznacza, że już w punkcie wyjścia znajdujesz się w grupie uprzywilejowanej, z czego możesz w ogóle nie zdawać sobie sprawy. A psychoterapia ci tego z pewnością nie wyświetli.

      Przede wszystkim muszę sprostować: psychoterapia już dawno nie jest domeną prywatnych gabinetów, propozycją wyłącznie dla uprzywilejowanych. Na pewno nie w rozwiniętych krajach europejskich, gdzie w ramach ubezpieczenia społecznego można korzystać z dobrej oferty psychoterapeutycznej. Naprawdę nie jesteśmy ani w Wiedniu lat dwudziestych, ani w Londynie lat czterdziestych. Nawet w dzisiejszej Polsce jest możliwość korzystania z refundowanej psychoterapii, mam nadzieję, że będzie się to poszerzać. Nie mówmy więc tylko o prywatnych gabinetach, bo to jest obraz w krzywym zwierciadle. Natomiast z całą pewnością nie chodzi o zamianę dyskomfortu wynikającego z otaczającej brzydoty i niesprawiedliwości na dyskomfort z powodu relacji wczesnodziecięcych. Moje negatywne uczucia, na przykład żal czy złość, gdy dostrzegam ludzi niesprawiedliwie potraktowanych czy cierpiących, nie biorą się z moich doświadczeń wczesnodziecięcych. Nikt tak nie twierdzi. Ale sposób, w jaki na to reaguję, już może mieć z tym związek. Jeśli na przykład w ogóle sobie z tym nie radzę, nie mogę spać, mam dolegliwe objawy…

      No to może po prostu jesteś wrażliwa i empatyczna, masz zmysł społeczny.

      Wrażliwa, owszem, ale wrażliwa w sposób dysfunkcjonalny.

      Dysfunkcjonalny z perspektywy tego porządku społecznego, który sankcjonuje nierówności i niesprawiedliwości. A z perspektywy porządku, w którym równość i sprawiedliwość to wartości istotne, wręcz przeciwnie. Może jest więc dokładnie odwrotnie – może to właśnie ludzie, którzy świetnie śpią, podczas gdy Ty nie możesz zasnąć, są tak naprawdę zaburzeni? To jest wielkie pytanie, które już w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych stawiali – na różne sposoby oczywiście – R.D. Laing i Thomas Szasz.

      Ale jeśli nie mogę spać i mam straszne lęki – i tak nie będzie ze mnie w tej sprawie żadnego pożytku. Nie pójdę na barykady, bo nie mam na to siły.

      Może jesteś sama wśród tych świetnie zasypiających i stąd poczucie bezsiły? Dlatego, zamiast na barykady, idziesz na psychoterapię.

      Ale ja w tej hipotetycznej wersji siebie nie mogę pójść na barykady, bo kiedy widzę ludzi cierpiących, doświadczam takiego lęku, przerażenia i bezradności, że mnie to kompletnie paraliżuje, obezwładnia po prostu. Rzecz nie w tym, że dostrzegam coś w rzeczywistości, ale że moja reakcja uniemożliwia mi jakiekolwiek działanie. Pamiętam różnych swoich pacjentów, którzy w rezultacie terapii zdobyli się wreszcie na to, żeby powiedzieć komuś albo czemuś „nie”. Wizja psychoterapii pacyfikującej sprzeciw społeczny wydaje mi się bardziej figurą polemiczną niż czymkolwiek realnym.

      Myślę, że tutaj chodzi przede wszystkim o pewną generalną cechę późnego kapitalizmu, w którym mamy tendencję do postrzegania tego, co się z nami dzieje, różnych niepowodzeń i trudności, raczej w kategoriach naszych wczesnodziecięcych traum niż efektu stosunków społeczno-politycznych, w jakich funkcjonujemy. To znaczy, jeśli będę miał depresję, to odruchowo poszukam źródeł albo w zaburzonych proporcjach neuroprzekaźników w mózgu, albo w trudnościach w relacjach z rodzicami. Brzydota krajobrazu, w którym wyrastam, kult sukcesu panujący w kulturze, w której żyję, wyidealizowane wzorce szczęścia obowiązujące dookoła – tego wszystkiego nie będę brał raczej w pierwszej kolejności pod uwagę.

      Jest dokładnie odwrotnie. Przeciwnie niż w dzieciństwie, zdecydowana większość ludzi ma skłonność, by umieszczać przyczyny i odpowiedzialność na zewnątrz – jeśli źle się czuję, trudno mi wchodzić w dobre relacje z innymi, a do tego cierpię na bezsenność, to wszystko przez żonę, szefa, „dobrą zmianę”, brak pieniędzy, smog, kurs franka. Wszystko to może być oczywiście prawdą, ale w terapii zajmujemy się próbą odzyskania (a czasem uzyskania po raz pierwszy w życiu) własnego sprawstwa, wpływu. Czyli – jak ja się mam do tego, czy współodpowiadam za którąś ze swoich opresji, dlaczego ją przeżywam akurat tak, co mogę zrobić, by ją zmniejszyć.

      Tylko że czasem, jak sama mówisz, przyczyna naprawdę tkwi na zewnątrz. Na koniec pomówmy jednak trochę o samej relacji terapeutycznej. W moim przekonaniu psychoterapeuta jest tu fundamentalnie uprzywilejowy – definiuje jej warunki brzegowe i jest kimś w rodzaju absolutnego arbitra w każdej niemal sprawie. Jeśli pacjent jest niezadowolony, może co najwyżej zmienić terapeutę. Ale to nie zawsze jest takie proste. Bo kiedy zgłasza wątpliwości co do tego, na przykład, czy terapia jest skuteczna, słyszy w odpowiedzi, że stawia opór, że nie chce wyzdrowieć, a wreszcie – last but not least – że przenosi na terapeutę jakieś swoje wczesnodziecięce wzorce. W tym układzie terapeuta jest zawsze z góry wygrany, bo cała struktura tej relacji pracuje na jego rzecz. No chyba że jest akurat człowiekiem na tyle uczciwie traktującym swoją pracę, że potrafi się ustrzec przed licznymi pokusami.

      Po pierwsze, tego rodzaju nadużyć jest jednak niewiele, coraz mniej. Po drugie, to nie jest specyficzne dla psychoterapii, bo dotyczy wielu zawodów zaufania społecznego. Duchowny, nauczyciel, trener gimnastyki czy ktokolwiek, kto jest w roli autorytetu, ma potencjalnie podobny rodzaj władzy. A często większy, ponieważ działa w gronie dzieci albo dorastającej młodzieży.

      Nie chodzi mi tu o zwykłe nadużycia, które się wszędzie zdarzają. Chodzi mi o to, że w samej relacji terapeutycznej, w tym, jak zbudowane jest to pole, istnieje zasadnicza nierównowaga pomiędzy terapeutą a pacjentem, który właściwie nie istnieje jako autonomiczny podmiot zdolny do oceny tego, co się dzieje pomiędzy nim a terapeutą. Terapeuta bowiem już na wejściu ma przewagę, bo – po pierwsze – pacjent jest przecież zaburzony, po drugie terapeuta jest specjalistą od tego, jak żyć, a po trzecie nie wiadomo, co to jest nieudana terapia i co to jest nadużycie w terapii. Granice są niezwykle płynne, język terapeutyczny umożliwia zracjonalizowanie każdego scenariusza, nie ma żadnych dookreślonych parametrów ani pojedynczej sesji, ani całego cyklu terapeutycznego, które by można jakkolwiek ewaluować. Powtórzę: zawsze może się pojawić argument, że pacjent nie chciał poprawy, że stawiał opór albo że przenosi na terapeutę jakieś negatywne wzorce z dzieciństwa i stąd jego pretensje.

      Nie sądzę, że psychoterapia stanowi wyjątek pod tym względem. Jeżeli na przykład lekarz, ordynator oddziału, bierze do szpitala osobę, która nie wymaga hospitalizacji, ale on akurat ma kontrakt z funduszem i jeżeli nie wykorzysta trzech łóżek do końca kwartału, to oddział straci pieniądze, także mamy do czynienia z sytuacją ewidentnego nadużycia. To widać wszędzie. Nierzetelny adwokat, specjalista od rozwodów, może być zainteresowany wzbudzaniem jak największej złości i nieufności u swojego klienta wobec byłej żony, bo chce skorzystać finansowo na ich niemożności porozumienia. Zgadzam się, że zjawiska, o jakich mówisz, się zdarzają, ale myślę, że to raczej – przynajmniej, jeśli chodzi o profesjonalnych psychoterapeutów – rzadkość. Oni się wystarczająco długo szkolą, żeby na tego rodzaju sytuacje zostać uwrażliwieni. Co nie oznacza oczywiście,


Скачать книгу