Piketty i co dalej?. Отсутствует
odbiera ludziom zachętę do pracy i zamienia Amerykanów w „naród tych, którzy tylko biorą”. Oczywiście powrót do poziomów nierówności znanych z lat 60. XX wieku nie zamieniłby nas w Chiny pod rządami Mao. Gdyby przyjąć odpowiednie poziomy nierówności, naszym zdaniem znacznie bardziej prawdopodobny jest scenariusz, w którym większe nierówności przełożą się na spowolnienie wzrostu gospodarczego, ponieważ ludzie niezamożni zostaną pozbawieni środków na inwestowanie w siebie, w swoje dzieci, w swoje przedsięwzięcia. Dodatkowym bodźcem hamującym wzrost gospodarczy będzie koncentracja na wspomaganiu najzamożniejszych w dążeniach do zachowania tego, co już mają, nawet jeśli będzie się to odbywać kosztem budowania nowego majątku.
W całych Stanach Zjednoczonych nie brakuje dowodów na to, że elity uprawiają tzw. zagrabianie możliwości13. Zewsząd słyszymy o tym, że najbogatsi zajmują w samolotach fotele zdolne pomieścić pełnowymiarowego człowieka, a także o tym, jak to kupują całe przystanie z własnymi wycieczkowcami, ale są i takie obszary, w których konsumpcja po stronie najbogatszych ogranicza potencjał uboższych14. Członkowie elit coraz częściej rezygnują z publicznych szkół, a to pozbawia te szkoły wartościowego zaangażowania rodzicielskiego. Pozbawia je również dochodów w tym sensie, że elity niekorzystające ze szkolnictwa publicznego niechętnie odnoszą się do pomysłów nakładania podatków na finansowanie tego systemu. Wycofywanie się elit społecznych powoduje, że publiczny system szkolnictwa staje się przedmiotem ataków środowisk przeciwnych koncepcji powszechnego, bezpłatnego i równego dostępu do edukacji.
Po trzecie, społeczeństwo, w którym plutokraci wykorzystują swoje zasoby, by mówić nie tyle głośnym, co przytłaczającym głosem, będzie społeczeństwem, w którym administracja rządowa zajmuje się rozwiązywaniem problemów istotnych dla plutokratów, a nie szarych obywateli. Dla społeczeństwa jako ogółu raczej nie będzie to korzystne.
To zjawisko także nie sprzyja szybkiemu rozwojowi społeczeństwa. Plutokraci będą mieli wybór: mogą albo dążyć do życia z odsetek, albo mogą próbować odnosić sukcesy na konkurencyjnym rynku. Należy raczej założyć, że postanowią zamknąć się we własnym gronie. Najlepszym tego dowodem jest sytuacja z rosnącymi w siłę spółkami platformowymi, które szkodzą zasadom konkurencji. Politycy męczą się z opracowaniem skutecznych rozwiązań regulujących ten rodzaj działalności, przez co te podmioty, które na rynku pojawiają się jako pierwsze, z pewnością na tym wygrają. Reszcie zostaną zwykłe ochłapy. Tego rodzaju polityka gospodarcza przekłada się na wysokie ceny i spadek innowacyjności, a przecież ani to pierwsze, ani drugie nie sprzyja wysokiemu dynamizmowi wzrostu gospodarczego.
Po czwarte, dominacja ludzi zamożnych w sprawowaniu władzy wykracza daleko poza obszar formalnej polityki i dociera do miejsca pracy, do domów (nawet do sypialni), dotyczy także funkcjonowania społeczeństwa obywatelskiego. Prywatne źródła finansowania szkolnictwa prywatnego już spowodowały, że ten sektor gospodarki odznacza się dużymi nierównościami. Jeśli komuś nie uda się uzyskać miejsca w jednej z najbardziej elitarnych placówek tego systemu (które explicite faworyzują dzieci swoich absolwentów, a domyślnie kandydatów do nich podobnych), pozostaje mu korzystać z bardzo przeciętnych, acz nadal kosztownych opcji alternatywnych. Jednocześnie szkoły prywatne oferują programy węższe i wsparcie wykładowców o poglądach mniej zróżnicowanych, niż mogłyby zaproponować swoim studentom szkoły funkcjonujące w ramach systemu konsekwentnie finansowego ze środków publicznych.
Po piąte, w nierównym społeczeństwie pracodawca ma możliwość ręcznego wybierania zwycięzców oraz przegranych i z tej możliwości korzysta. Co więcej, pracodawcy są zdecydowanie przeciwni wszelkim przejawom mówienia przez pracowników zbiorowym głosem.
Ekonomista pracy David Weil (rozdział dziewiąty) uważa, że rosnące nierówności są po części wywołane, a po części same wywołują „spękania rynku pracy”. Niegdyś duże korporacje mogły we względnie efektywny, przynajmniej w rozumieniu Ronalda Coase’a, sposób pełnić funkcję wysp centralnego planowania na morzu gospodarki rynkowej, zatrudniając pracowników wszelkich szczebli: wykształconych profesjonalistów, administratorów średniego szczebla i robotników wykonujących pracę ręczną. Tego rodzaju miejsca pracy siłą rzeczy stają się przedmiotem silnych nacisków na egalitaryzm: obecność w firmie znakomicie opłacanych profesjonalistów powoduje, że wszyscy automatycznie zawyżają swoje szacunki dotyczące tego, na jakie wynagrodzenia dla robotników firma może sobie pozwolić i na jakie wynagrodzenia ci robotnicy zasługują. Później okazało się jednak, że korzystnym finansowo rozwiązaniem jest odejście od tego modelu społecznego, ponieważ istotnie zmniejszało to socjologiczne naciski egalitarne (zwłaszcza w sytuacji, w której zaprzestanie przestrzegania standardów pracy związane z wprowadzeniem New Deal dało pracodawcom możliwość sprawowania kontroli bez równoczesnego wywiązywania się z ustawowych obowiązków względem pracowników). Należałoby ustalić, jak duże są siły zidentyfikowane przez Weila i czy stanowią one przypadek szczególny, czy raczej pozwalają wnioskować, że duże nierówności nie sprzyjają organizacji zewnętrznego i wewnętrznego funkcjonowania organizacji w długim okresie.
Po szóste, w społeczeństwie odznaczającym się dużymi nierównościami bardziej liczy się to, kogo znasz, niż to, co wiesz. Co więcej, z naszych obserwacji zachowań elit oraz ich akolitów wynika, że wrodzona możliwość podlizywania się najbogatszym nie rozkłada się w społeczeństwie równomiernie. Bogaci faworyzują ludzi podobnych do siebie – społeczeństwo, w którym o dystrybucji dobrobytu decyduje czynnik „kto podoba się bogatym”, raczej nie utrzyma zdobyczy równości rasowej i płciowej, osiągniętych w epoce socjaldemokratycznej.
Arthur Okun w swojej książce Equality and Efficiency: The Big Trade-Off (Równość i efektywność: wielkie coś za coś) sformułował argument, że dobre społeczeństwo to takie, które znajdzie odpowiedni punkt wyważenia nierówności z efektywnością. Wszystko wskazuje na to, że jest to argument błędny, zwłaszcza gdyby chcieć zastosować go w naszej bieżącej rzeczywistości15. Większa równość może przełożyć się na większą wydajność.
Odpowiedź na zadane w nagłówku pytanie brzmi zatem: tak, powinno nas to obchodzić. I nas obchodzi.
Jakie to powoduje skutki?
Załóżmy, że Piketty ustalił, iż za sto lat od dziś w krajach Północy współczynnik bogactwa do rocznego dochodu będzie znacznie wyższy niż obecnie. Załóżmy nawet, że przyjmuje z bardzo dużym prawdopodobieństwem, iż majątki dziedziczone będą stanowić znacznie większą część majątku ogółem niż ma to miejsce dziś. Czy to musi koniecznie oznaczać niekorzystny rozkład zasobów i władzy ekonomicznej? Czy to musi oznaczać gospodarkę nieosiągającą pełni swojego potencjału, wyznaczanego przez utylitarny wskaźnik oparty na malejącej użyteczności krańcowej majątku? Czy to w ogóle prawda, że społeczeństwo o wysokim współczynniku zamożności do rocznego dochodu musi koniecznie być społeczeństwem o wysokich nierównościach?
Piketty uważa, że tak. W tej kwestii jego poglądy są zgodne z poglądami Marksa, a konkretnie z jego spostrzeżeniem, że w gospodarce rynkowej dającej możliwość transferu bogactwa egalitarny rozkład stanu posiadania jest stanem niestabilnym. Zakładając, że w punkcie wyjścia podział bogactwa jest równy, z czasem tak czy owak wytworzy się duży i długi górny ogon, którego wysokość i długość w dużej mierze zależą od wartości r – g, gdzie r oznacza średnią dla całej gospodarki stopę zysku (w odróżnieniu od stopy procentowej wolnej od ryzyka), a także od stopnia ryzykowności przypisywanego zwrotom z kapitału. Oznacza to, że gospodarka o wysokim współczynniku bogactwa do rocznego dochodu oraz o wysokim udziale kapitału i innych form majątku w dochodzie narodowym
13
R.V. Reeves, K. Howard,
14
N. Schwartz,
15
A.M. Okun,